Każdemu potrzebne są chwile wytchnienia, których szuka tam, gdzie wie lub spodziewa się, że je znajdzie.
Po okresie intensywnej pracy zawodowej i znużona monotonią dni bieżących, postanowiłam wyskoczyć na krótki wypad w Tatry.
Planowałam odwiedzić rejony, w których bardzo dawno już nie bywałam w Tatrach Słowackich: przejście Doliną Jaworową przez Lodową Przełęcz do Doliny Zimnej Wody, a stamtąd przez Baranią Przełęcz do Doliny Kieżmarskiej. Zwykła turystyczna trasa, jakich w Tatrach wiele, ale czułam, że tego mi trzeba.
Wieczorem znalazłam się w schronisku w Dolinie Roztoki, gdzie musiałam przenocować na korytarzu na podłodze, bo wcześniej nie zarezerwowałam miejsca. Nie przeszkadzało mi to, gdyż i tak wcześnie rano chciałam znaleźć się na Łysej Polanie, żeby pierwszym autobusem przedostać się do Javoriny, skąd zaczynała się moja trasa.
Wyruszyłam jeszcze po ciemku. Idąc przez mroczny las z coraz większym niepokojem wsłuchiwałam się w dobiegające od strony potoku Białej Wody odgłosy jakiejś szamotaniny zwierząt, hałasy i całkiem donośne porykiwania.
Choć to nie Yellowstone, to jednak wiedziałam, że w Roztoce żyje sporo niedźwiedzi i zupełnie nie uśmiechało mi się spotkanie z nimi. Przypomniałam sobie, że na amerykańskich szlakach przestrzegano turystów, aby nie poruszali się po nich zbyt cicho, aby w razie czego nie zaskoczyć grizzly, który wtedy może poczuć się zagrożony, więc niebezpieczny.(1) Śmieszne? czy nie? Zaczęłam nucić coś pod nosem, aż wydostałam się na szosę i nieco już pewniej dotarłam na Łysą Polanę. A tam odbywał się istny festiwal tych ryków. Zrozumiałam, że to jesienny czas rykowiska jeleni!
Kto nie miał okazji słyszeć, jak jelenie potrafią przeraźliwie ryczeć, ten nigdy nie zrozumie, że można się tego nie na żarty przestraszyć.
Kiedyś, będąc z rodzicami na Mazurach, wybrałam się na spacer. Na ścieżkę przede mną wyszedł słodki jelonek. Zamarłam w bezruchu, żeby go nie spłoszyć, a on bez cienia strachu, spojrzał w moją stronę i jak nie ryknął! Z wrażenia po prostu usiadłam na ziemi!
Idąc w górę doliną chłonę atmosferę budzącego się górskiego dnia: nieco zamgloną, z promieniami słońca przemykającymi w gałęziach świerków, ostry, cierpki zapach traw, łopianów i butwiejącego igliwia. Wydaje się, że we wszystkich górach jest podobnie, a jednak tatrzańskie trawy i kosodrzewina mają w sobie specyficzną, osobliwą odmienność.
Przysiadam na chwilę naprzeciwko odnogi w kierunku Doliny Czarnej Jaworowej, a w mojej głowie pojawia się wspomnienie z bardzo dawnych lat.
Gdy byłam jeszcze uczennicą, mój brat Henias zabrał mnie na prowadzony przez siebie wspinaczkowy obóz Akademickiego Klubu Alpinistycznego, pod namiotami rozstawionymi w pobliżu Czarnego Stawu Jaworowego. Ta na wpół dzika dolina należy do jednych z najpiękniejszych w Tatrach, głównie dlatego, że nie prowadzi przez nią żaden wytyczony szlak turystyczny.
Przygotowywałam się do tego bardzo starannie, czułam się podekscytowana, nie chciałam zawieść oczekiwań brata. Rozważnie wybierałam wszystko co, jak mi się wydawało, może być mi potrzebne. Spakowany przeze mnie plecak nie należał do małych i lekkich. Podchodząc doliną porządnie wyciągałam nogi, żeby nadążyć za studencką bracią i na uładzonej ścieżce turystycznej jakoś mi się to udawało. Kiedy jednak skręciliśmy na dziką perć zdecydowanie zaczęłam pozostawać w tyle. Na którymś z odpoczynków brat poprosił mnie żebym wyjęła wszystko z plecaka, po czym każdą z rzeczy brał do ręki i jedne pozostawiał na miejscu, inne odkładał na oddzielną kupkę.
„A teraz tę spakuj z powrotem, a tę drugą wsadź do torby foliowej i schowaj gdzieś pod kamieniami czy kosówką. Zabierzesz ją w drodze powrotnej.” – powiedział.
Mój plecak zmalał w połowie, a ja spokojnie już dotrzymywałam kroku reszcie grupy. Od tamtego czasu stałam się mistrzynią w kondensacji rzeczy i podczas pakowania się do każdego wyjazdu nadal stosuję tę zasadę.
Tymczasem, dzięki temu pewnie, niosę teraz stosunkowo niewielki plecak, ważący ok. 10 kg. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że będę z nim długo wędrować, zmienia to nieco perspektywę.
Powoli opuszczam dno doliny, las karleje ustępując miejsca coraz śmielej ścielącej się kosodrzewinie, a ścieżka pnie się w górę wśród granitowych skał pokrytych plamami zielonych i rdzawo – brązowych porostów. Zaczyna przypiekać słońce, niby jesienne, blade, a jednak niosące ciepło i radość z pięknego dnia.
W pewnym momencie mija mnie chłopak, sadząc niezłymi susami do przodu. Podziwiam jego rączość, ale nie popadam w kompleksy. Idę równym, całkiem niezłym tempem. Nie staję, widoki oglądam będąc w ruchu i sprawia mi to niesłychaną przyjemność.
O dziwo spotykam go na Lodowej Przełęczy. Nieco speszony moim pojawieniem się szybko zbiega w dół. Ja ze swoim plecaczkiem nie jestem taka szybka! Zresztą – nie spieszy mi się! Spoglądam na roztaczającą się przede mną przestrzeń i rozbrzmiewa we mnie głos: „Rany! Znowu tu jestem!”. Jest w tym coś podniosłego, pociągającego i upajającego zarazem. Część doliny skrywa cień, ale daleki horyzont jest rozświetlony, dodając krajobrazowi prowokującej głębi.
Zamyślona, ale rozważnie schodzę w dół, mijając srożący się żleb zbiegający z przesmyku Czerwonej Ławki i już jestem w Chacie Teryho
Mam wrażenie, że sporo tu się zmieniło od czasów kiedy tu działaliśmy, choćby to, że stać mnie już na wykupienie noclegu. Jest jeszcze na tyle wcześnie, że wyskakuję na chwilę powyżej schroniska odwiedzić koleby, w których stacjonowaliśmy jednego pięknego tatrzańskiego lata.(2)
Wieczorem w schronisku robi się tłoczno. Grupy młodych ludzi, ubranych w odzież, jak z katalogu Stubai’a (3) pod opieką przewodników emanujących profesjonalizmem i pewnością siebie, podekscytowane perspektywą przeżycia górskiej przygody, zapełniają całą salę, coraz bardziej wciskając mnie w kąt. Nie mam im tego za złe, doskonale ich rozumiem, więc dość szybko uciekam na swoją pryczę i usiłuję zasnąć. Nie od razu mi to wychodzi. Rankiem czekam aż cały „rytuał wyjściowy” grup przewodnickich zostanie odprawiony i spokojnie wyruszam w kierunku Baraniej Przełęczy.
Niezbyt wyraźna ścieżka, momentami zanika wśród piargów ciągnących się do samej przełęczy. Ich pozbawiona wdzięku nagość powoduje, że podejście jest uciążliwe i sprowadza się jedynie do „wyrobnictwa” i zdobywania wysokości.
Stając na przełęczy przypominam sobie, jak byliśmy tu ostatnim razem z chłopakami, przekraczając ją w odwrotnym kierunku, brnąc w głębokim śniegu.
Nawet nie przypuszczam, jak to wspomnienie wpłynie na dalsze moje działania w trakcie tego wyjścia!
Otwierająca się przede mną szeroka, rozczłonkowana, kolorowa dolina mruga do mnie zielonym okiem Kieżmarskiego Stawu, nad którym rysuje się kropka Brncalovej Chaty. Wąską percią, nie bardzo wiadomo czy wydeptaną przez ludzi czy kozice, opuszczam się w tamtym kierunku. W pewnym momencie stok gwałtownie się załamuje i urywa. Na krawędzi nie dostrzegam żadnych oznak dalej biegnącej ścieżki.
Na tarasiku znajdującym się w małym kociołku na skraju tego urwiska stoi wielki kopiec usypany z kamieni. Tracę rezon i nie bardzo mam pomysł co dalej?
W lewo odchodzi nieco błotnista ścieżynka, którą postanawiam spróbować, sądząc, że może gdzieś dalej znajdzie się obejście tej zerwistej przeszkody. Jednak po pewnym czasie sunie ona samą krawędzią eksponowanego załamania i wyprowadza na nieprzyjemne, pochyłe płyty. Ekwilibrystyka na nich, z plecakiem na grzbiecie jest po prostu bardzo niebezpieczna.
Nie! To nie może być tędy! W końcu szlak na Baranią Przełęcz nie jest oznakowany, ale jest jednak szlakiem turystycznym. Wracam do kopca i próbuję stokiem po drugiej stronie. Wyłożone, jesienne trawy są śliskie i grożą ześlizgnięciem się po nich, jak po śnieżnym stoku.
Ponownie wracam do kopca. Zrzucam dumę z serca i wyciągam komórkę, aby zasięgnąć u kogoś języka: „ Jak tu się chodzi?” Komórka jest jednak kompletnie głucha.
Zdesperowana, bardzo ostrożnie zaczynam więc schodzić wprost w dół. Po paru metrach dostrzegam rząd łańcuchów, którymi niczym na dolomickich ferratach, ubezpieczony jest pionowy filarek ograniczający głęboko wcięty kuluarek.
Dociera do mnie, że pokonując tę drogę w warunkach bardzo śnieżnej zimy wszystko to było równo zasypane śniegiem, po którym bez większych problemów przedostaliśmy się do wyżej położonej dolinki, stąd moje przekonanie o braku większych trudności.
Zejście z wykorzystaniem łańcuchów, ok. 130 m, z wyważającym mnie plecakiem nie było łatwe.
Gdy docieram do Zielonego Stawu, wszystko się we mnie trzęsie. Z emocji, z wysiłku i z głodu. Siadam na uboczu, wyciągam chleb i kiełbasę, popijam wodą ze stawu.
Spoglądam na przebytą przeze mnie drogę i nie mogę wyjść ze zdziwienia, jak to możliwe, żeby to zimowe przejście tak szczelnie przykryło wspomnienia z dawnego sezonu letniego, kiedy dużo tu działałam wspinaczkowo?
Musiałam wtedy wielokrotnie pokonywać ten odcinek, wybierając się na wspinaczki rozpoczynające się z Dolinek Dzikiej i Jastrzębiej – tych położonych powyżej progu.
Mam wrażenie jakbym tam wysoko wpadła w jakąś czarną dziurę niepamięci, zamulenia, gdzie nie działają telefony, a cały świat skurczył się do rozmiarów wielkiego kopca usypanego z pojedynczych kamieni.
Wrzucone kalorie poprawiają mi nastrój i skutecznie regenerują. Nawet nie zaglądając do schroniska podchodzę przez Dolinę Białych Stawów na Przełęcz pod Kopą. Trasą wiodącą przez Zadnie Koperszady planuję dojść do Javoriny. Szlak ten niczym szew zespala ze sobą materię wapiennych Tatr Bielskich i granitowych Tatr Wysokich.
Przemyka często przez łąki porośnięte wysoką trawą, wśród której można wypatrzyć rośliny z tatrzańskich atlasów przyrody: rzadkie lilie złotogłów, tojady i goryczki, sunie wzdłuż burzliwych, hałaśliwych potoków o źródlano czystej wodzie, niebieskawo pieniącej się na głazach, przekracza je paroma mostkami i jest…długi.
Początkowo doceniam malowniczość tej trasy, pod koniec obojętnieję i niecierpliwie wypatruję połączenia z traktem do Javoriny. Ostatecznie, bardzo zmęczona, docieram do przystanku autobusowego. Stoi na nim duża grupa osób oczekujących na autobus.
Po pewnym czasie dochodzę do wniosku, że jako ostatnia w kolejce, nie bardzo mam szanse załapać się na najbliższy kurs. Poza tym nawet nie bardzo wiadomo czy on w ogóle będzie, bo nie ma tu żadnego rozkładu jazdy. Wyłączam myślenie i zupełnie machinalnie zaczynam dreptać szosą w kierunku Łysej Polany. To nie może być dalej niż 5 km.?
Z ulgą przechodzę przez most graniczny i prawie od razu wsiadam do busika jadącego do Zakopanego. A tam, jak po sznurku idę do Domu Turysty, kupuję nocleg w wieloosobowej sali, szybko się oporządzam i zasypiam.
Podobnie, jak ludzie, którzy doświadczyli „życia po życiu”, krawędzią swej świadomości dostrzegam obrazy postaci przewijających się przez pokój, które natychmiast nikną w niebycie. Mam uczucie, jakbym tu była, ale jakby mnie nie było.
Tak majacząc śpię do późnego popołudnia dnia następnego. Dopiero wtedy wracam do życia.
Wybierając się na tę wycieczkę chciałam resetu otaczającej mnie normalności, nie sądziłam, że będzie on tak głęboki!
…”Gdy słowa już daremne, myśli daremne, a wyobraźni nie chce się już wyobrażać, jeszcze tylko ….” (4) sen pozostaje.
(1) – opowiadanie:”Grand Teton” http: //jankadabrowska.pl/ameryka-polnocna-grand-teton/
(2) – opowiadanie „Górskie lato pachnące wolnością” http://jankadabrowska.pl/gorskie-lato-pachnace-wolnoscia-czerwiec-1977-r/
(3) – Stubai – renomowana firma ze sprzętem wspinaczkowym
(4) – Wiesław Myśliwski
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska