Górska walka miłości z odpowiedzialnością

Każdy ma marzenia. Nieważne duże czy mniejsze, zawsze jednak motywujące do działania.
Do ich spełnienia dążymy różnymi drogami. Często droga ta staje się pasją nadającą sens życiu i potrafi stać się jego celem. Wędrówkę tę podejmujemy w pojedynkę albo znajdujemy bratnią duszę, która podziela naszą fascynację lub, która także jej się udziela.

Bierzemy wówczas na siebie pewien bagaż konfrontacji wyobrażeń każdego z nas i konieczności znalezienia satysfakcjonującego obie strony kompromisu.
Podobno w każdym związku między ludźmi „jedno kocha bardziej”, a to wprowadza już pewien dysonans w pojęciu partnerskiego kroczenia przez życie.

Niejednokrotnie zadawano mi pytanie, jak to jest w warunkach uprawiania sportu obarczonego dużym ryzykiem, jakim jest alpinizm czy himalaizm?

Odpowiedź na to pytanie nie tylko nie jest prosta, ale zawsze wydaje się być subiektywna, zależna od tego kto pyta i kto na nie odpowiada?
Każdy zatem powinien sam znaleźć na nie odpowiedź.

Aby to ułatwić, postanowiłam przytoczyć historie, których byłam mimowolnym świadkiem, obserwatorem lub po prostu znalazłam w górskiej literaturze.

1. „Wiedziałam, że muszę do niej wrócić”.

W 1979 roku odbyła się wyprawa zorganizowana przez Komisję Turystyki Górskiej PTTK (Polskiego Towarzystwa Turystyczno Krajoznawczego), której celem miały być góry Hindukuszu.
Ten kierunek wypraw był w czasach PRL-u dobrze spenetrowany, gdyż był stosunkowo łatwo dostępny ze względów politycznych. Dostanie się w tamte rejony świata wymagało bowiem przemieszczania się tylko po terytorium „krajów zaprzyjaźnionych” czyli poprzez kolejne republiki Związku Radzieckiego.
Niestety w tym czasie w Afganistanie toczyła się już wojna i zarysowała się konieczność wybrania innego celu dla zaplanowanej i przygotowanej już wyprawy.
Wybór padł na Himalaje Kaszmiru, z niezwykłymi strzelistymi łańcuchami górskimi, praktycznie nieznanymi dla zewnętrznych cywilizacji, o nieokreślonej, bardzo ubogo udokumentowanej topografii.

Nie było wówczas map satelitarnych, a te dostępne wykorzystywane były głównie przez wojsko niechętnie dzielące się nimi z osobami postronnymi.

Dotarcie do zaplanowanego, górskiego rejonu działania (szczyt Arjuna – 6230 m n. p. m. w dolinie Kijai Nullah) wymagał przedzierania się przez indyjską dżunglę pełną dzikich drapieżnych zwierząt, w bardzo trudnym terenie skalnych uskoków porośniętych splataną, gęstą roślinnością. Odszukanie właściwej drogi w całej tej gmatwaninie możliwe było tylko dzięki znajomości terenu przez tubylczych przewodników.

Janek

Uczestnikami wyprawy byli m. in. Janek i Jacek stanowiący zgrany zespół wspinaczkowy, mający za sobą pokonanie trudnych dróg tatrzańskich i kilka wypraw w Alpy.
Jankowi towarzyszyła żona Basia, wyrobiona turystycznie, ale „rzemiosło wspinaczkowe” znająca jedynie z opowieści i relacji Janka i z wyjazdów skałkowych.

Janek, uzdolniony fizyk, zafascynowany był górami, a przemożna sportowa ambicja i chęć przeżycia wielkiej himalajskiej przygody gnała go w świat gór najwyższych, egzotycznych i niedostępnych.

Relacje uczestników dość licznych wówczas wypraw do Azji rozbudzały wyobraźnię niejednego wspinacza, a Basia prawdopodobnie zapragnęła dzielić tę przygodę z mężem, budując tym bazę wspólnych wspomnień i doświadczeń. Wyjechali pozostawiając pod opieką troskliwych dziadków ok. trzyletnią córeczkę.

Warunki, z jakimi przyszło się zmierzyć uczestnikom wyprawy, były powodem tego, że przybrała ona charakter bardziej eksploracyjny niż sportowy, co zupełnie nie odpowiadało ambicjom Janka i Jacka, budząc ich wspinaczkowy niedosyt. Postanowili się zatem odłączyć od reszty wyprawy i samodzielnie założyć rodzaj bazy wysuniętej w górnej partii doliny. Małżeńska lojalność Basi nakazywała jej dołączyć do zespołu męża.
Wszystkie te okoliczności spowodowały, że czas na prowadzenie działalności stricte górskiej istotnie się skurczył, kończyła się żywność i nieuchronnie przybliżał się termin powrotu wyprawy do kraju.
Niezaspokojona trójka nie dołącza jednak w odpowiednim czasie do reszty uczestników, którzy w wyznaczonym terminie podjęli decyzję o powrocie do Polski.

Wracając pozostawiali za sobą wszystkie niezbędne do przemierzenia drogi udogodnienia i ubezpieczenia: liny poręczowe, mostki linowe i te wykonane z pni drzew. Powrót był ciężki, bo kończące się zapasy żywności sprawiły, że pod koniec wszyscy szli o głodzie.

W tym czasie zespół wspinaczkowy w „bazie wysuniętej” po pokonaniu uskoku lodowca, na górnym jego plateau, zrobił niewielki składzik sprzętu i żywności, a w kolejnych dniach wyrusza na wspinaczkę. W namiocie pozostaje tylko Basia bez żadnej możliwości śledzenia poczynań chłopców, pozostawiona na pastwę buszujących wokół zwierząt i zmuszona do radzenia sobie z przytłaczającą samotnością i bezczynnością. Nieobecność Janka i Jacka przeciąga się, a niepokój o ich los potęgowany jest poczuciem bezsilności. Po ośmiu dniach postanawia zacząć działać w miarę swoich możliwości i umiejętności. Odważnie pokonuje, korzystając z poręczówek, pionowe uskoki lodowca, nie bardzo wiadomo jak, udaje jej się na tej lodowej pustyni odszukać składzik chłopców. Nie ma przy nim żadnych śladów i wszystko nieodwracalnie wskazuje na to, że od dawna nikt z niego nie korzystał. Wokół panuje bezduszna pustka i wszechobecna cisza.
Zdaje sobie ostatecznie sprawę, że po prostu sama musi się ratować. Od tego momentu jej myślą przewodnią, kołaczącą się stale w głowie jest: „Muszę wrócić do córki!”
Pakuje najpotrzebniejszy sprzęt i resztki jedzenia i wyrusza w drogę. Jej odszukanie początkowo nie jest trudne, ale od miejsca podstawowej, byłej bazy wyprawy teren pokonywany w odwrotnym kierunku sprawia wrażenie kompletnie dziewiczego, tym bardziej, że nie znajduje żadnych lin i śladów zakładanych tam ubezpieczeń. Zostały one bowiem usunięte przez zapobiegliwych myśliwych, nieświadomych, że ktoś pozostał jeszcze w dolinie, a dla których stanowiły one istotne dobro.
Nic dziwnego, że pokonując jeden z eksponowanych uskoków grani spada kilka metrów, poważnie raniąc się w nogę. Jest lekarką, więc dostępnymi sobie środkami i w miarę możliwości robi prowizoryczny opatrunek. Z godziny na godzinę słabnie, z powodu rany, wysiłku i głodu. Coraz częściej błądzi wśród bocznych dolinek i wąwozów co dodatkowo przedłuża jej dramatyczną walkę.
Po sześciu dniach ostatecznie pada nad jakimś strumieniem, mając świadomość przegranej.
Trzeba trafu, że w tym czasie grupa myśliwych z całkiem już nieodległej wioski wyprawiła się w górę doliny na polowanie. Znaleźli oni nieprzytomną, całkiem wycieńczoną, ranną kobietę. Przetransportowali ją do wioski i otoczyli opieką.
Niestety zawiadomienie świata zewnętrznego o odszukaniu jednego z uczestników goszczącej tu jakiś czas temu wyprawy nie było zadaniem prostym. Odcięta prawie od reszty cywilizacji wioska nie dysponowała żadnym środkiem komunikacji, innym niż pieszy posłaniec, z niżej położoną osadą dysponującą telefonem.
W tym czasie po powrocie wyprawy do Polski, rodziny Basi i Jacka zostają zelektryzowane lękiem i niepewnością o ich los.
Odwiedza mnie ojciec Basi, który był przyjacielem mojego Ojca i naszej rodziny. Znając moje doświadczenia z wyprawy do Afganistanu, targany niepokojem pragnie uzyskać wszelkie informacje, co według mnie może być powodem przedłużającego się ich tam pobytu.
Nie bardzo potrafię go uspokoić, mówiąc, że w warunkach terenów praktycznie odciętych od świata, powrót niewielkiej grupki ludzi pozbawionych własnych środków transportu jest niezwykle trudny, wymaga wielkiego sprytu organizacyjnego i środków, pochłaniając mnóstwo czasu.
Rodzinom zaginionej trójki poprzez MSZ i polską ambasadę w Delhi udaje się uruchomić akcję poszukiwawczą.
Ostatecznie mniej więcej po tygodniu helikopter wysłany w górne partie doliny odnajduje Basię w wiosce Atholi, przetransportowuje ją do stolicy stanu Jammu & Kashmir, gdzie zostaje umieszczona w szpitalu.
Szczęśliwie wraca do Polski do oczekującej na nią córki.

Poszukiwania zespołu wspinaczkowego zakończyły się niepowodzeniem. (*)

(*) – Szczegółową relację z wyprawy w Himalaje Kaszmiru można znaleźć w książce autorstwa Krzysztofa Łozińskiego pt. „Ślady na śniegu”.

 

2. Wspólna miłość do gór.

W latach 70. polskie środowisko wspinaczkowe było niezwykle liczne i prężne. W socjalistycznych warunkach państwa uzależnionego od potężnego sąsiada – Związku Radzieckiego wielu młodych ludzi ceniących sobie poczucie wolności poszukiwało jej i odnajdywało w górach. Wiele było wśród nich błyskotliwych, wybitnych talentów wspinaczkowych. Szczelnie zaciągnięta „żelazna kurtyna” ograniczała pole działania do Tatr – polskich i słowackich, uniemożliwiając rozwinięcie szerzej skrzydeł i spróbowania swoich sił na wyższych, większych i poważniejszych szczytach.

Pokolenie ludzi zafascynowanych magią gór, pochodzących z prawie wszystkich rejonów Polski, spotykało się zatem na tatrzańskich arenach, tworząc swoistą wspólnotę, historycznie później określaną „Pokoleniem Łojantów”.

Niewątpliwie do takich talentów zaliczał się Janek. Wspinał się z nieprawdopodobną wprost lekkością, z niewymuszoną elegancją, a analityczny umysł matematyka pozwalał mu bardzo technicznie pokonywać najtrudniejsze nawet odcinki drogi. Był niezwykle szybki i sprawny w operowaniu sprzętem, a jego tzw. „patenciarstwo” polegające na innowacyjnym usprawnianiu sprzętu było powszechnie znane w środowisku.

Ćwiczenia na bunkrach

Spotykaliśmy się często na spotkaniach w Klubie Wysokogórskim Warszawa, na podwarszawskich bunkrach w Janówku i Czosnowie, których powysadzane w powietrze, poszarpane kształty zastępowały nam skałki, na których ćwiczyliśmy nasze umiejętności i gdzie wymienialiśmy się różnymi nowinkami ze świata wspinaczkowego.

Jak tylko było to możliwe wyjeżdżaliśmy w skałki do Podlesic, a latem rzecz jasna nasze drogi często krzyżowały się na taborisku (polu namiotowym) w Morskim Oku, zimą na różnych sportowych obozach wspinaczkowych. Raz czy dwa miałam przyjemność wspinać się z Jankiem na którejś z tatrzańskich ścian.

Janek, 1972 rok

Janek ożenił się z Dobrosławą tzw. „Mrówą” – drobną, niezwykle sympatyczną kobietą, także świetną wspinaczką. Stanowili doskonale uzupełniającą się i rozumiejącą parę zarówno w życiu, jak i górsko. W niezależnych zespołach i razem pokonali wiele niezwykle trudnych dróg wspinaczkowych. Urodził się im syn.

Po tym, jak zaczęłam pracować zawodowo moje wyjazdy w góry stały się zdecydowanie rzadsze, ograniczane planem urlopowym instytucji, a po urodzeniu córki moja kariera wspinaczkowa praktycznie wyhamowała.

Nie mniej w 1985 roku wybrałam się w skałki, jako instruktor na kursie szkoleniowym dla początkujących taterników organizowanym przez Klub Wysokogórski. Swój namiot rozbiłam tuż obok „pałatki” Janka, który przyjechał tam wraz ze swoim ok. 4 letnim synem, w tym samym celu.

Zajęcia z kursantami zajmowały prawie cały dzień, dopiero późnym popołudniem miałam okazję pogadać z Jankiem, poobserwować jak sprawnie opiekuje się synem i pobawić się z maluchem.

Po 4 dniach, po zakończeniu kursu, Janek zaproponował mi, że zabierze mnie swoim małym fiacikiem (fiat 126p) do Warszawy. Było to bardzo wygodne rozwiązanie i z wdzięcznością z niego skorzystałam. W trakcie powrotu siedziałam na tylnym siedzeniu zabawiając chłopczyka, żeby skrócić mu dłużący się, jak każdemu małemu dziecku, czas podróży.

Janek, jak zwykle oszczędny w słowach, opowiadał mi o przygotowaniach do kobiecej wyprawy na K2, w której brała udział jego żona. W pewnym momencie zapytał mnie: „Nie dołączyłabyś do tej wyprawy?” Popatrzyłam na malucha i przed oczami stanęły mi moje własne dzieci.

Bez wahania i żalu odpowiedziałam: „Nie! To chyba już mnie tak nie kręci?”

Potem, jak wszyscy, śledziłam losy wyjątkowo tragicznej wyprawy, na której zginęło 13 wspinaczy, uwięzionych w obozie powyżej 7000 m n.p.m. przez gwałtowne, głębokie załamanie pogody. Była wśród nich także Dobrosława, która w mroźnej zamieci zasnęła i zamarzła wpięta do jednej z lin poręczowych.

Po pewnym czasie Janek ponownie się ożenił, także z bardzo dobrze wspinającą się kobietą. Dodatkowo zbliżyła ich pewnie do siebie trauma utraty w górach partnera życiowego. Jej chłopak zginął w trakcie wspinaczki w Alpach Francuskich. Ofiarowała synowi Dobrosławy ciepło opieki matczynej, a wkrótce nowa, kompletna rodzina powiększyła się o córkę.
Oboje nie zaprzestali wspinaczki wyczynowej.

W sierpniu 1992 roku oboje, w dwóch niezależnych zespołach wybrali się na wspinaczki na jednej z najtrudniejszych zerw tatrzańskich, na pn. ścianie Kazalnicy Mięguszowieckiej.
Joanna wcześniej ukończyła swój szlak i wracając przysiadła na ścieżce wokół Czarnego Stawu nad Morskim Okiem, na przeciwko Kazalnicy obserwując, jak postępuje wspinaczka bliźniaczego zespołu. Z jakiś powodów, być może napotkania nadmiernych trudności lub niekorzystnych warunków w ścianie, panowie zaczęli się wycofywać kolejnymi zjazdami na linie. Janek założył swój przyrząd zjazdowy na linę, nie zawiązując na jej końcu węzła, zabezpieczającego przyrząd przez niekontrolowanym z niej zsunięciem się.
Na oczach żony spadł do podstawy ściany, ok. 250 m, wpadając do stawu.

W domu czekało na niego dwoje dzieci, z których jednemu miłość do gór odebrała oboje rodziców.

3. Wspinanie się po spirali. (*)

Alison Hargreaves – Ballard od najwcześniejszych lat czuła pociąg do gór. Razem z rodzicami wchodziła na wszystkie góry w hrabstwie Derbyshire w Anglii.
Jako nastolatka miała już na swym koncie zaliczone trudne drogi wspinaczkowe na skalnych ścianach, a całe jej życie zaczęło oscylować wokół wszystkiego co było związane ze wspinaczką i górami.
Pokonywanie trudności było dla niej kwintesencją tego co lubi najbardziej i z czego była nieprawdopodobnie dumna. Była uparta i zdeterminowana, a góry zdawały się być jej prawdziwym, wymarzonym domem i środowiskiem, w którym najbardziej pragnęła przebywać.
Jej rodzice początkowo dumni z woli walki córki i z jej dokonań starali się jednak zainteresować ją też czymś innym. Zbuntowana nastolatka poczuła się przez nich nierozumiana i niedoceniana, zaczęła stronić od rodziny.

Zatrudniła się, w ramach pracy weekendowej, w miejscowym sklepie ze sprzętem wspinaczkowym, w którym wkrótce spędzała każdą wolną chwilę. Sklep prowadził znacznie starszy od niej mężczyzna: krępy, mocny, nieco rubaszny, błyskotliwie i ze swadą opowiadający różne górskie i wspinaczkowe anegdoty.
Gdy Alison skończyła 18 lat wprowadziła się do Jima Ballarda i związała z nim swoje życie.

Dzięki temu uzyskała wolność i swobodę w uprawianiu wspinaczki. Śledziła też wszystkie trendy i przemiany, jakie następowały w sposobie uprawiania tego sportu. Fascynowała ją postawa francuskich gwiazd wspinaczkowych, które z uprawiania tej dyscypliny czerpały wymierne korzyści, udzielając licznych wywiadów i sprzedając swoje zdjęcia kolorowym magazynom i reklamodawcom. Pragnęła sławy! Jednocześnie zdała sobie sprawę, że jej warunki fizyczne zdecydowanie bardziej predestynują ją do działania nie w skałach, a w lodowym świecie gór wysokich.

Z typową dla siebie determinacją pokonywała najtrudniejsze drogi alpejskie, a jej siła i wytrzymałość, odwaga i styl w jakim to robiła zaczęły budzić podziw w środowisku światowej sławy wspinaczy. Dodatkowo doszła do wniosku, że doskonale potrafi sobie radzić samodzielnie i zaczęła wspinać się solo. Zaczęła być postrzegana, jako najlepsza alpinistka.
Jej partner Jim, z doświadczeniem typowego handlowca zaczął promować Alison na licznych targach i imprezach wspinaczkowych, zabiegając dla niej o sponsorów i miejsce w wyprawach himalajskich.

W 1986 roku Alison wyjeżdża na pierwszą swoją himalajską wyprawę, na szczyt Kangtega (6779 m n. p. m ). Daje się tam poznać jako świetny, mocny i odpowiedzialny partner w wykonywaniu wysokogórskiej roboty.
Jej sława zmienia strukturę związku z Jimem, którego sklep w kryzysowych czasach zaczyna podupadać. To ona zaczyna głównie dostarczać środków na utrzymanie.

Planując kolejną wyprawę Alison zorientowała się, że jest w ciąży. Jest szczęśliwa, bo mimo, że wokół niej ciągle coś się dzieje, to coraz bardziej zaczyna się w tym czuć samotna. Mimo, że wspinaczkowe ubrania i uprząż robią się coraz ciaśniejsze wybiera się na północną ścianę Eigeru. Nudności i dziecko kopiące ją w nocy nie przeszkadzają jej w pokonaniu tej alpejskiej „ściany – potwora”.
Jedni ją wychwalają – inni potępiają. Zgodnie z zasadą: nieważne co i jak o tobie mówią, ważne że mówią!, przynosi to jej duży rozgłos.

Po urodzeniu syna Toma z zapałem i prawdziwą radością opiekuje się dzieckiem i zajmuje się domem. Jej mąż pochłonięty pilnowaniem spraw związanych z biznesem nie bardzo jej w tym pomaga. Młoda matka coraz bardziej zaczyna tęsknić za ruchem, wysiłkiem i oczyszczającą ją fizycznie i duchowo wspinaczką. Coraz częściej wsadza Toma do fotelika i wymyka się samochodem w skałki, gdzie sadza go u podstawy ściany, a sama pokonuje wybraną drogę.

Coraz bardziej jednak czuje się w świecie normalnego, codziennego życia wyalienowana. Nie mogąc sobie z tym poradzić, decyduje się na kolejne dziecko, mając nadzieję, że to mocniej ją osadzi na miejscu. Trzy lata po Tomie przychodzi na świat Katherine.

Oczywiście na niewiele się to zdaje. Nie przy jej głęboko zakorzenionej pasji i uzależnieniu od adrenaliny wywoływanej trudnościami wspinaczki. Poza tym sklep Ballardów bankrutuje.
Razem z Jimem wymyślili zatem plan polegający na tym, że Alison dokona solowego przejścia każdej z klasycznych północnych ścian Europy w trakcie jednego sezonu –  coś co nikomu nie przyszło nawet do głowy i co dotąd nie miało miejsca.
Alison udała się do producenta odzieży outdoorowej przedstawiając swój projekt i podpisała kontrakt sponsorski.

Dopięła tym samym swego: została zawodową alpinistką, która zarabiała tym co kochała robić najbardziej.

Tymczasem stali się praktycznie bezdomni. Kupili zatem starego land-rovera, zapakowali do niego sprzęt i wyruszyli całą rodziną parkując go na publicznych parkingach pod kolejnymi celami wspinaczkowymi.

Alison wymykała się nocą z ich obozowiska, wbijała się w ściany i zmagając się z lodem, śniegiem, często z fatalną pogodą, nierzadko walcząc o życie, pokonywała je. Po zejściu z góry brała prysznic w parkingowych toaletach, uzupełniała kalorie makaronem z konserwą rybną i odsypiała zmęczenie. Była jednak szczęśliwa, że ma do kogo wracać, do dzieci które gorąco kochała i które osładzały jej wszystkie wolne chwile.

Ostatecznie tego lata dokonała sześciu historycznych wejść, co nie u wszystkich jednak spotkało się z aplauzem.

Borykając się z kłopotami finansowymi Alison postanowiła sprzedać medialnie pomysł podjęcia próby samotnego wejścia na Everest przez kobietę, bez tlenu i wsparcia Szerpów.
Obraz młodej matki, która wraz ze swą rodziną koczuje w bazie pod Everestem podziałał na wyobraźnię reklamodawców i wkrótce ich zdjęcia zaczęły pojawiać się w gazetach i magazynach.
Niestety podjęta próba zrealizowania tego projektu nie powiodła się, a problemy finansowe tylko się pogłębiły.

Wtedy zrodził się w jej głowie szalony pomysł: „A może od razu spróbować wejść na trzy ośmiotysięczniki: Everest, K2 i Kanczendzanga?” Gdyby zaliczyła takiego hat- tricka nie musieliby już martwić się o zdobywanie sponsorów i środków na utrzymanie rodziny.

Alison Hargreaves w dniu 13 maja 1995 roku dokonała wejścia na Mount Everest jako pierwsza kobieta bez wsparcia i tlenu, a 13 sierpnia stanęła na wierzchołku K2.

Zginęła podczas zejścia z K2.

 

Alison z dziećmi (Peter Jolly/Northpix Press Agency)

Jim Ballard wyruszył z dziećmi z Anglii w kierunku K2. Podeszli tak wysoko, jak to było osiągalne dla małych dzieci, postawili tam kopczyki z kamieni, a Alison mogła po raz ostatni zobaczyć swoje dzieci.

 

 

(*) – na podstawie książki „Okrutny szczyt” – Jennifer Jordan

*****

 

Jakże trudno znaleźć jest równowagę w życiu, zrozumieć co stanowi jego sens i treść!

Jednak: „Od każdego możemy wymagać, tylko tyle, ile on sam może z siebie dać.” ( Antoine de Saint-Exupéry)

 

Tekst: Janka Dąbrowska

Zdjęcia: z archiwum autorki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *