Coroczne, październikowe spotkania Łojantów w Morskim Oku stanowią wyśmienitą okazję do odwiedzenia Tatr, które w lecie są niemiłosiernie zatłoczone i hałaśliwe.
Choć „Łojanci” to określenie charakterystyczne dla pokolenia wspinaczy lat 70., to z biegiem lat w spotkaniach tych uczestniczą po prostu wspinacze lat ubiegłych. Czas pozmieniał nas fizycznie, a życie „wyobyrtało” nas niczym kamienie w górskim potoku, ale przyjeżdżając tu każdy z nas w swej świadomości cofa się do tego co już było, do czasów, kiedy czuliśmy się w pełni wolni, kiedy wydawało nam się, że nie ma dla nas rzeczy niemożliwych.
I ten czas, w ten jeden weekend w roku w nas odżywa i zdajemy się całym sobą w nim zanurzać, porzucając gdzieś konwenanse i inne narzucone przez życie uprzedzenia i blokady.
W tym roku pogoda, choć początkowo nie idealna, dopisała.
Koniec października i wcześniejsze opady śniegu odarły góry nieco z jesiennych barw, kładąc je barwnymi dywanami na ziemi. Kolorytu dodawały jednak czerwone grona jarzębiny kontrastujące z zielenią wód stawu i białe płaty śniegu zalegające w nierównościach skał i stoków.
W sobotni poranek kto tylko mógł wyruszył gdzieś na wybraną przez siebie trasę. W swoim gronie wyruszamy do Dolinki za Mnichem.
Każde z nas ma inny temperament i inne cele wycieczkowe mu przyświecają. Umawiamy się zatem, że idziemy każdy swoim tempem, a spotykamy się nad Stawkiem Staszica.
Z ogromna przyjemnością, a nawet pewną ekscytacją stawiam pierwsze kroki na ścieżce i z każdym następnym coraz śmielej posuwam się do góry. Chłonę tak dobrze znane mi widoki, robię zdjęcia i jestem cala szczęśliwa, ze znowu mogę się męczyć w podejściu wśród granitowych skał, kosówki i w rześkim górskim powietrzu.
Wyszłam dość wcześnie i dzięki temu na trasie jest niewielu innych, a góry stoją niezmienne, choć odnoszę wrażenie, jakby im także czas „poleciał”. A może to zwykła projekcja tego co sama czuje?
Docieram na próg dolinki i nie widząc idących za mną towarzyszy, skręcam bez wahania na ścieżkę na Szpiglasowy Wierch.
Zdążę wejść na przełęcz i na Szpiglasowy Wierch zanim oni dotrą do stawku. I tak pewnie w dolince nieco zabawią idąc na Plecy Mnichowe, albo na Wrota Chałubińskiego.
Stok, po którym wiedzie trasa był rankiem oświetlony słońcem, które wytopiło na nim większość śniegu, pozostawiając tylko gdzie nie gdzie niewielkie jego spłachetka. Gonią mnie dwaj faceci, którzy ostrym kłusem gnają do góry. Kiedy się zrównujemy, coś do nich zagaduję, a oni mówią mi, że dziś w schronisku grają koncert. O! -mówię, to znowu się spotkamy!
Ciekawie obrzucają mnie wzrokiem i pędzą dalej. Jednak wkrótce siadają, żeby nieco odetchnąć i poobserwować górskie krajobrazy. A jest co: naprzeciwko nieco skarlały z tej perspektywy Mnich, wijącą się zakosami ścieżkę na głęboko wcięte Wrota Chałubińskiego czy igranie słońca z chmurami nad zwalistą kopułą Mięguszowieckiego Szczytu.
Mijam ich idąc równym tempem i ostatecznie przed nimi docieram na Szpiglasowy Wierch. Słoneczko przegrało walkę z chmurami, w dali widać zawoalowane mgłami pogórze,
a w Ciemnosmreczyńskim Stawie, jak w przydymionym zwierciadle odbijają się ciemne granie. Nie mitrężę czasu i zaczynam schodzić, posyłając uśmiechy dwóm muzykom napotkanym po drodze.
Schodząc lustruję ścieżkę wiodącą dołem Dolinki za Mnichem, ale nikogo na niej nie dostrzegam.
Coś mi się wydaje, że jednak rozminęliśmy się w czasie i w przestrzeni, ale nie mam specjalnych wyrzutów sumienia. Poniekąd taka była umowa.
A jednak, nieco niżej spostrzegam ubraną w czerń sylwetkę Pana Doktora, siedzącą pod jakimś głazem, charakterystycznie popalającego papierosa. Robi mi się ciepło na duszy, że wykazał tyle cierpliwości i umiał przewidzieć, gdzie mnie poniesie. Niestety Krystyny i Krzyśka nie udaje nam się namierzyć. Krzysiek prawdopodobnie wykonuje setki zdjęć profesjonalnym sprzętem i z pełnym zaangażowaniem znakomitego fotografa, a Krysia nad nim czuwa.
W takim razie postanawiamy wdrapać się jeszcze do Stawków Mnichowych.
Na pierwszym progu spotykamy sędziwego Łojanta, który przysiada i zafrasowanym głosem mówi: jak schodziłem z górnych progów minęło mnie dwóch facetów, którzy zdawali się z nich sfruwać, podczas kiedy ja mozoliłem się na oblodzonych stopniach. Rany! Jak ja zdziadziałem! Śmieję się i mowię: Facet! Przecież ty ich wyprzedzasz o 30 lat ! A on na to: żeby tylko! W nieco lepszym już nastroju ostrożnie zaczyna dalej schodzić.
My zasiadamy na trawie nad jednym ze stawków, spoglądamy na zerwisty kaptur Mnicha, coś pojadamy, ja zrywam niewielka gałązkę kosodrzewiny i podejmuję kawałek tatrzańskiego granitu upstrzony zielonymi łatkami porostów, z myślą aby położyć je na grobie Henka – brata który był moim górskim mentorem.
On już tu się nie pojawi, więc okruchy tego miejsca przybędą do niego.
Spokojnie zaczynamy schodzić. Nie spieszy nam się. W którąkolwiek byśmy nie spojrzeli stronę, każdy z napotkanych widoków zdaje się do nas szeptać: A pamiętasz…???
Zaczyna padać drobny deszcz.
W schronisku uciekamy przed tłumną gawiedzią do pokoju. Wkrótce dołączają do nas inni: najpierw Krystyna, którą Krzysiek wysłał przodem, żeby nie zanudzać jej swoją fotograficzną pasją, a po pewnym czasie także on, utrudzony tym pstrykaniem. Ela zaczyna snuć opowieści z czasów kiedy wspinała się z Wandą, w Norwegii i na Alasce – inna epoka wspinaczkowa, a kiedy dobija do nas Łojant napotkany na Plecach Mnichowych, w magiczny sposób powraca atmosfera z lat 70., tak charakterystyczna dla taboriska w MOku, kiedy nie liczył się wiek, pochodzenie, to kto kim jest – byliśmy wtedy wszyscy równi wobec gór. Teraz także jedna opowieść wyzwala kolejną następnej osoby, bez patosu, bez wybujałego ego, tak po prostu: to mi się przydarzyło w górach. Pojawiają się też inne tematy i okazuje się, że towarzystwo pozostało wierne wolnościowym ideom niczym z czasów przemytu przez góry paryskiej „Kultury”.
Wieczorem wszyscy dość licznie gromadzimy się na dole schroniska, gdzie uderzeniem od zawsze wiszącego tam dzwonu przywołujemy pamięć tych co w tym roku odeszli i po krótkich wstępnych słowach organizatorów zasiadamy do kolacji. A potem zaczyna grać poznańska kapela „Zagrali i poszli”. Kiedy anonsują piosenkę: „Spotkamy się na końcu świata” głośno pytam: ale na którym?
Jeden z członków zespołu mruga do mnie okiem i woła: Choćby na Szpiglasowym Wierchu ! Do późnej nocy wywijamy taneczne hołubce, jak kto potrafi i może.
Niedzielny, krystaliczny ranek dyscyplinuje nas w czasie „teraz” i do powrotów do codziennej normalności i rzeczywistości. Im niżej się opuszczamy, tym bardziej zanurzamy się w zachłannej cywilizacji.
Postanawiam jeszcze parę dni pobyć na Toporowej Cyrhli, żeby odwiedzić strony, gdzie spędzałam beztroskie wakacje mojego dzieciństwa, biegając z moimi góralskimi rówieśnikami po łąkach i lasach, pomagając im w sianokosach i pasłam z nimi owce.
Wyruszam zapamiętanymi z tamtych lat bezdrożami, których coraz mniej jest w okolicy, zastępowanych asfaltowymi traktami. Odszukuję jednak dawne drogi zmienione przez czas i klimat i zastanawiam się, jak długo jeszcze takie pozostaną.
Bedę miała okazję to sprawdzić przy okazji kolejnego spotkania Łojantów, który stanowi swoisty upgrade tatrzański.
Tekst i zdjęcia: Janka Dąbrowska