Jak zwykle kiedy zbliża się lato odzywa się we mnie nieodparta chęć, aby wyruszyć gdzieś przed siebie, pozornie bez celu, bez konkretnie sprecyzowanych planów, tak by droga przede mną była otwarta i niczym nie ograniczona. Tak naprawdę ona jest tu celem, zgodnie z porzekadłem: gdzie wola – tam droga.
Lubię odwiedzać nowe miejsca, chłonąć atmosferę letnich lasów, łąk i pól, spoglądać na niespiesznie toczące się życie ludzi, prowadzić z nimi rozmowy: przy drodze, siedzących z piwkiem przed sklepem czy z dziećmi bawiącymi się przed domami, pozdrawiających mnie zwykłym „dzień dobry”.
Tych „nowych miejsc” w Polsce w zasięgu moich możliwości jest coraz mniej, ale w Dolinie Baryczy jeszcze nie bywałam, a dodatkowo coraz więcej nitek z mojej życiowej przędzy łączy mnie z Dolnym Śląskiem, więc wybór wydawał mi się ciekawy.
Park Krajobrazowy Dolina Baryczy, należy do największych w Polsce i jest jedną z najważniejszych ostoi ptaków wodno-błotnych nie tylko w Polsce, ale i w Europie.
Jest to obszar położony na pograniczu Dolnego Śląska i Wielkopolski, mogący stanowić zaplecze rekreacyjne dla Wrocławian.
Moja rowerowa wędrówka zaczęła się dość niefortunnie, bo wprost z pociągu trafiłam w strugi ulewnego deszczu, wzmacnianego chwilami niewielkimi grudkami gradu. Mimo upalnego lata, zrobiło się chłodno i co tu dużo mówić – nieprzyjemnie.
Trzeba było jednak ruszyć w drogę, nie mniej kiedy mijałam wkrótce przydrożny zajazd postanowiłam się tam zatrzymać. Było to o tyle ciekawe, że miejsce to udzieliło schronienia kilku rodzinom uchodźczym z Ukrainy.
Kiedy nawałnica się przewaliła i znowu zawitało ciepłe słońce postanowiłam wyskoczyć do pobliskiego Gołuchowa, aby zobaczyć tam duży kompleks zamkowy wraz z zagrodą dla zwierząt, którego główną atrakcją są żubry.
Zamek Izabeli z Czartoryskich Działyńskiej niespecjalnie mi się podobał – przyciężkawa bryła kojarząca mi się nieodparcie z zamkiem Gargamela ze „Smerfów”.
Akurat rozpoczęto w nim prace renowacyjne, więc niejako z ulgą powędrowałam do otaczającego go parku, w którym stanęłam zaskoczona przed imponującym, starym dębem „Janem”, wyglądającym niczym tropikalne drzewa o mnogości korzeni i gałęzi. Zresztą jest tu więcej starych okazów drzew.
Poprzez park dotarłam do zagrody dla zwierząt, w której dostojnie spacerował ogromny żubr, a obok niego brykały jego latorośle.
Kontakt z nim był zdecydowanie bliższy i na mniejszy dystans niż w osławionej Białowieży. Można tam też z bliska, choć bezpiecznie zobaczyć dziki, a także daniele.
W drodze powrotnej podjechałam jeszcze pod największy w Wielkopolsce, głaz narzutowy -Głaz świętej Jadwigi. Takich głazów widziałam już w trakcie swoich wędrówek kilka, w tym ten największy w Polsce w zachodniopomorskim koło Tuchowa – Trygław, który niektórzy uznają za czakram – miejsce specjalnej mocy.
Korzystając z nadarzającej się rowerowej podwody, choć nie miałam tego pierwotnie w planie, wyskoczyłam do Jarocina. W końcu miejsce rozsławione przez kultowy młodzieżowy festiwal muzyczny. Klimatyczne miasteczko, w lecie tętniące życiem, ale też wielce zatłoczone.
Jadąc dalej, rozglądając się wokół, zadumałam się na chwilę przy drogowskazie wskazującym kierunek do Santiago de Compostela, które odwiedziłam na rowerze wiele lat temu.
Przemknęłam dość szybko przez Żerkowski Park Krajobrazowy docierając do Warty, którą najpierw przepłynęłam promem, a wróciłam poprzez most kolejowy z duszą na ramieniu, obawiając się, czy aby zdążę przed nadjeżdżającym pociągiem np. pendolino.
Jakoś mi się udało i wkrótce z przyjemnością usiadłam na podworcu pięknie zachowanego i odnowionego Pałacu w Smiełowie, w którym znajduje się Muzeum Adama Mickiewicza.
W końcu ostatecznie przeniosłam się do Milicza, od którego swą nazwę zyskał potężny zespół stawów hodowlanych – Stawy Milickie. I tu rozpoczęła się moja właściwa przygoda w Dolinie Baryczy.
Wybierając ten rejon obawiałam się, że ze względu na sąsiedztwo dużego miasta, będzie on mocno zatłoczony. Jakież było moje zdumienie, kiedy okazało się, że jedynie w weekendy tłumnie odwiedzane były wyszykowane miejsca kąpieliskowe, natomiast na szlakach rowerowych i pieszych ludzi spotykałam sporadycznie.
Milicz sam w sobie, jako miasto wart jest odwiedzenia. Oferuje bowiem wiele atrakcji i możliwości zwiedzania z wyrestaurowanym Pałacem Maltzanów na czele.
Ja natomiast wybrałam nieco mniej spektakularne zabytki, które uwieczniłam na zdjęciach m. in. kościół pw. św. Andrzeja Boboli – pięknie odnowiony budynek szachulcowy czy ruiny zamku książąt oleśnickich.
Podwórko domu, w którym się zatrzymałam usytuowane było przy wspaniale odnowionej stajni, z zachowaniem dawnego klimatu tego miejsca. Lubiłam tam siadać i stąd łączyć się telefonicznie ze światem pozostawionym chwilowo gdzieś za mną.
Dość szybko uciekłam nad Stawy Milickie, które chciałam objechać bezpośrednio wzdłuż rzeki Barycz.
Szlak jednak stawał się coraz bardziej zarośnięty i kiedy dotarłam do śluzy i zaczęłam się zastanawiać, jakby tu przedłużyć nogawki moich przykrótkich spodni, aby ustrzec się przed czyhającymi w wysokiej trawie kleszczami, z przeciwległego brzegu rzeki usłyszałam głos starszego rybaka: „ Nie jedzie tam! Tam niekoszone i nie da rady przejechać!”.
Podziękowałam za radę i jedynie pokontemplowałam nad brzegami mocno zamulonej, brunatnej, spiętrzonej w tym miejscu wody. Dalej wybrałam bardziej cywilizowany trakt wiodący pod łukowo wygiętymi przejazdami dróg.
W trakcie robienia zdjęcia podszedł do mnie solidnie zbudowany facet z dziecinnym wózkiem i zagadnął:” Tam dalej jest taki most, który ma pięć takich przęseł. Tu dużo się dzieje: tu gniazduje kaczka z małymi, a dalej jest bajorko z żabami. My tu codziennie patrolujemy ten teren”. Z uśmiechem zapytałam: To znaczy, kto patroluje? No jak to kto? – odpowiedział. Ja z juniorem! A junior słodko spał sobie w wózeczku i wyglądał na wielce zadowolonego z tych patroli!
Wkrótce skręciłam na groblę prowadzącą przez stawy w kierunku Nowego Zamku. Dobrze zaprojektowana i utrzymana trasa rowerowa, przy pokonywaniu której dogodnie można obserwować życie licznego ptactwa wodnego, spokojnie i bezpiecznie żyjącego w niczym niezakłóconym naturalnym środowisku.
Dużo tu wokół lasów, w których musi być wiele zwierzyny, bo błogosławi im Święty Franciszek, a leśnicy dbają o ich doczesność.
W trakcie jednej z wędrówek w Wąbnicach na wzgórzu, w lesie natrafiłam na zniszczony, budynek – grobowiec rodowy Hochbergów. Nie jest całkowicie zapomniany, wyraźnie nosi ślady rozpoczętej renowacji, nie mniej wśród gęstych zarośli wygląda tajemniczo i robi duże wrażenie.
Nie oparłam się pokusie i przez szparę w prowizorycznych odrzwiach przedostałam się do środka, gdzie zastałam dwa sarkofagi z wypisanymi na nich gotykiem niemieckimi inskrypcjami. Poczułam się niczym w krainie z powieści fantasy.
Dalej droga wiodła śladem dawnej kolejki wąskotorowej, aż w końcu napotkałam na szyny jakiegoś rozjazdu, które doprowadziły mnie do parku w Krośnicy.
Dotarł tam też najwyraźniej parowozik Tomek, z serii filmików dla dzieci o pociągach, z pięknie wyeksponowanym wnętrzem, pełnym uroku dawnej techniki kolejowej.
Na dworcu trzy kilometrowej trasy wycieczkowej stały parowozy i wagony przystosowane do przewozu turystów.
Cały ten rejon jest zadbany, schludny, a drogi porządne. Widoczne jest wyraźne staranie o turystyczne uatrakcyjnienie okolicy. Sporo jest tu różnych zamków i dworków znajdujących się w różnym stanie, w zależności od zawartości kiesy ich właścicieli.
Zarówno mieszkańcy, jak i miejscowe władze eksponują wiele elementów z dawnych dziejów, które odnowione dumnie stoją w przydomowych ogródkach ciesząc się, że ktoś nadał im drugie życie.
Można tu też napotkać dużo starych domostw czy budynków gospodarczych, które dożywają swych dni, zachowując w sobie ducha byłych ich mieszkańców, który naturalną koleją rzeczy przejdzie w niebyt zapomnienia.
Śliczną trasą wiodącą co prawda ostro pod górę, ale poprzez rozświetlony słońcem bukowy las wdrapałam się na wzgórze Joanny, gdzie stoi zameczek myśliwski z wysoką wieżą obserwacyjną zwaną Wieżą Odyniec.
Na jego niewielkim balkoniku mogłaby pewnie stanąć księżniczka Joanna i spuścić swój długi warkocz dla ukochanego na dole.
Pełnia lata wyzłociła pola dojrzałością zbóż, wśród których tkwiły kępy drzew dających cień i odpoczynek w upalnym skwarze.
Niezwykłe są tu licznie występujące stare dęby, które często tworzą aleje, którymi wiodą drogi. Takimi właśnie traktami przeniosłam się do Międzyborza.
Po drodze zatrzymałam się w Goszczu z wielkim zespołem pałacowym, będącym obecnie w trakcie odbudowy.
Mimo zniszczeń fasada pałacu wygląda imponująco, a jego dawną świetność zdają się potwierdzać lepiej zachowane fragmenty.
Wokół pałacu rozlokowany jest park z jeziorem porośniętym nenufarami. Jak wryta stanęłam przed widokiem mostka przerzuconego przez wodną odnogę, tak jakbym zobaczyła obraz Moneta – „Most z nenufarami”.
Wyjeżdżając z dziedzińca zostałam zaproszona przez, jak później się okazało, pracownicę lokalnej biblioteki, do zwiedzenia wystawy ziół akurat zorganizowanej w jednym z czynnych skrzydeł pałacowych. Zaangażowanie tej pani było godne pochwały i podziwu, a i temat był dla mnie interesujący. Pozornie błahy i banalny, i trudno było mi sobie wyobrazić co też można „z niego wyciągnąć”?
I przyznam, że byłam mocno zaskoczona, jak autorska wystawa, zielarki amatorki może być ciekawie i gustownie zaaranżowana, z wyczuciem i właściwym doborem prostych, adekwatnych do tematu środków: zioła przedstawione, jak w starodawnych zielnikach bywało, a te zebrane w większych ilościach w słoiczkach, jak z wiejskiego kredensu.
W samej Twardogórze zabawiłam krótko, uciekając przed groźną pozą i miną tutejszego Herkulesa.
W drodze powrotnej w pobliżu wsi Sosnówka raptem na skraju lasu dostrzegłam dziwne konstrukcje, kompletnie nie pasujące do otoczenia, sterczące niczym fragmenty niepełnego płotu – muru. I były to faktycznie fragmenty muru – muru berlińskiego, zgromadzone tu przez prywatnego kolekcjonera.
Z bliska wyglądały jak wyrwane zęby, kiedyś groźne i zabójcze, a teraz groteskowo bezbronne i nieprzystające do rzeczywistości, jak wyrwane z koszmaru.
Opuszczałam to miejsce w pośpiechu, uciekając przed natłokiem ponurych myśli i przed oznakami zbliżającej się burzy.
Po burzy nastał znowu kolejny, piękny, upalny dzień więc wyruszyłam przez Odolanów do Antonina.
Przy kościele Św. Barbary Chrystus z przykościelnej kapliczki zdawał się być mocno zatroskany czy w tym upale dotrwam na rowerowej ścieżce do końca tego gorącego dnia. Zapewniłam go, że dalej droga wiedzie poprzez las, więc …jakoś to będzie.
Antonin jest rozsławiony przez niezwykły modrzewiowy Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów, w którym odbywa się każdego roku Międzynarodowy Festiwal „Chopin w barwach jesieni” oraz inne wydarzenia muzyczne. Chopin jest tu obecny, gdyż kilkukrotnie gościł w tym miejscu i bardzo je sobie cenił. Dziś można przenocować w pokoju kiedyś przez niego zajmowanym.
Pałacyk ma bardzo nietypową konstrukcję. Jest bowiem zbudowany na planie krzyża maltańskiego, którego oś stanowi ogromny filar kominowy wysoki na 3 kondygnacje, zwieńczony stropem z rozetowo rozchodzącymi się wykończeniami. Wokół pustej przestrzeni sali głównej biegną niczym galerie poziomy kolejnych pięter, od których odchodzą korytarze z pokojami mieszkalnymi.
Galerie połączone są spiralnymi klatkami schodowymi.
Cały filar ozdobiony jest potężnymi trofeami myśliwskimi, tyleż imponującymi co budzącymi we mnie nieco smutku, biorąc pod uwagę los wszystkich tych pięknych zwierząt.
Na parterze mieści się restauracja o dostojnym, arystokratycznym wystroju. Można zasiąść przy wykwintnie zastawionym stole, chyba że, jak uznałam, jest się w bardzo rowerowym stroju nie przystającym do całokształtu. Nie mniej całość można dowolnie zwiedzać, bez opłat i zupełnie swobodnie.
Wśród niezbyt wielu umieszczonych tu eksponatów moją uwagę przykuły: odlew dłoni i maska pośmiertna Chopina, zaskakująco delikatne i pasujące do współczesnego typu urody, a także krucyfiks wiszący na ścianie wykonany z małych poroży jelenich.
Ten ostatni skojarzył mi się bowiem z czymś co kiedyś sama stworzyłam, tyle że z korzeni.
Opuszczając pałacyk obejrzałam się jeszcze na pięknie zdobione odrzwia, których naturalna barwa znacznie bardziej podobała mi się niż kolor żółci cesarskiej, na który pomalowany jest cały dwór. Po odpoczynku w okazałym parku, poprzez dość rzadki las, za to świetną, asfaltową ścieżką rowerową wróciłam do swojej „bazy”.
Upał nie odpuszczał, a poza tym byłam już nieco „ujeżdżona”, więc następna tura była dość krótka, wokół Kobylej Góry, po prostu w krajobrazie letnich pól i wsi, z punktem kulminacyjnym – wdrapaniem się na najwyższe wzniesienie Wielkopolski (284 m n.p.m.) w miejscowości Zmyślona Parzynowska.
Ustawiono na niej krzyż o kratownicowej konstrukcji, który nieodparcie skojarzył mi się z tym na Giewoncie.
Jest jednak niższy, a obok niego wisi Dzwon Jana Pawła II.
Jest to także miejsce pielgrzymek i u jego stóp, podobnie jak w Grabarce, zaczynają gromadzić się krzyże pątnicze przynoszone przez pielgrzymów.
Był to ostatni akt mojej tegorocznej rowerowej włóczęgi, takiej jak lubię, w trakcie której nic nie muszę, niczego nie powinnam, a wszystko mogę! To rzadki luksus, na jaki w obecnych czasach nie zawsze i nie każdy może sobie pozwolić.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
Janeczko!
Niezwykle piekna relacja. Jestem zachwycony Twoimi wrazeniami i doznaniami okraszonymi pieknymi zdjeciami!! Jestes bardzo aktywna i uwazna popdrozniczka. No i potrafisz wszystko tak fantastycznie opisac!
Leszek
Bardzo się cieszę, że moje relacje z podróży „bliskich” potrafią być interesujące. Szczególnie w dobie, kiedy świat pędzi „byle dalej i więcej”, a tu w zasięgu naszej ręki bywa ciekawie i po prostu ładnie. Wystarczy tylko wybrać punkt na mapie i wyruszyć przed siebie.