Zwierzęta potrafią zaskakiwać

Moje niespodziewane spotkania ze zwierzętami.

Jadąc na rowerze przez las, kiedy znad pobliskiego pagórka wyjrzała na mnie zaciekawiona sarna ze swoimi młodymi, zastanawiając się i uważnie obserwując co porabiam w jej rewirze, wpadł mi do głowy pomysł, aby napisać o moich dość licznych i niespodziewanych, takich jak np. to, spotkaniach z różnymi zwierzętami.

Siłą rzeczy nie będzie to opowiadanie w stylu kontynuacyjnym, a raczej zbiór epizodów, których łącznikiem będą po prostu zwierzaki.

Uznałam też, że najrozsądniejszym kryterium wyboru będą po prostu rodzaje zwierząt.

Starałam się zobrazować autentyczność tych wydarzeń zdjęciami z własnego archiwum, ale sytuacje „niespodziewane” w swej istocie mają tę cechę, że są trudno uchwytne w obiektywie, więc w przypadku niektórych posłużyłam się zdjęciami ogólno dostępnymi w Internecie.

Sądzę, że każdy jest w stanie przypomnieć sobie takie wydarzenia w swoim życiu i je opisać: jedne miłe i przyjemne, inne może mało sympatyczne, a nawet niebezpieczne. Nasze drogi życiowe bowiem stale się przecinają, bo w końcu należymy do tego samego świata.

Moimi ulubieńcami wśród zwierząt, z którymi zawsze szybko nawiązywałam kontakt i obok których nigdy nie potrafię przejść obojętnie są niewątpliwie:

Psy.

Od najmłodszych lat lgnęłam do nich ku utrapieniu moich rodziców. Na spacerze, towarzysząc mamie w zakupach, przy każdej nadarzającej się okazji biegłam do nich bez zastanowienia z chęcią ich pogłaskania, pobawienia się czy przytulenia. Na dobrą sprawę towarzyszyły mi w życiu od zawsze. Nie sposób opisywać tego dokładnie, przytoczę jedynie kilka przykładów.

W dzieciństwie każde wakacje spędzaliśmy na Podhalu, w małej wioseczce góralskiej niedaleko Zakopanego, na Zoniówce. Oczywiście gospodarstwa pilnował tam wielki, biały owczarek podhalański – Dolina, który pilnował też w razie potrzeby stad owiec. Nie był to typ łagodnej „przytulanki”. Mieszkał w dużej, przestronnej budzie, do której przywiązany był dość swobodnie, ale jednak na łańcuchu. Pewnego dnia, moją mamę zaniepokoił fakt, że 3 letnia córka zniknęła jej z pola widzenia i zaczęła mnie gorączkowo szukać. Poważnie już zaniepokojona poprosiła o pomoc gazdów i wszystkich pozostałych domowników. Poszukiwania zaczęły się przedłużać, a poziom stresu rosnąć i kiedy wszystkim zaczęło już brakować pomysłu, gdzie jeszcze można by sprawdzić czy mnie nie ma, gazdę zdziwił fakt dlaczego Dolina cały czas leży przed budą, mimo, że jest dość gorąco. Zajrzał do budy i …. znalazł mnie tam zwiniętą w kłębek i smacznie śpiąca.

W późniejszych latach wiele razy razem ze swoimi góralskimi rówieśnikami, w towarzystwie owczarków podhalańskich pasłam owce na halach i łąkach.

(foto: zdjęcie zapożyczone)

 

 

 

*****

Już jako matka, rodzinnie z dzieci i znajomymi byliśmy na rajdzie w Beskidzie Niskim, gdzie wędrując nocowaliśmy w namiotach, gdzieś na trasie. Towarzyszył nam nasz pies –suka Ista, która akurat była w okresie rui. Pewnego dnia mijaliśmy z dość daleka stado owiec pilnowane przez wielkiego, białego owczarka. Wieczorem, spory kawałek od tego miejsca rozbiliśmy się obozem i przenocowaliśmy wszyscy razem, Ista także, wewnątrz namiotu. Wczesnym rankiem słyszę, że ktoś węszy wokół, a Ista jest wyjątkowo niespokojna. Niechętnie wychylam głowę z namiotu i spotykam się nos w nos z tym psim, białym gigantem, a Ista cała w skowronkach usiłuje mnie przeskoczyć. Nie pozostało mi nic innego, jak złapać ją na smycz i zasłaniając ją swoim ciałem przekonywać atrakcyjnego, psiego zalotnika, żeby jednak sobie poszedł, a brzmiało to jakoś tak: Piesku ! idź sobie do swoich owieczek !

Do końca nie wiem, nie rozumiem, jak w końcu udało mi się go przekonać, żeby jednak nas opuścił.

(foto: zdjęcie zapożyczone)

 

*****

W czasie jednej ze swoich wypraw rowerowych zjeżdżałam podrzędną asfaltową drogą, ze wzniesienia, wzdłuż którego rozlokowała się wioska. Mniej więcej w jej połowie zaczął mnie obskakiwać pocieszny, radosny mały psiak. Był to terierkowaty szczeniak, który nie szczekał, a przyjaźnie zapraszał do zabawy i było w nim tyle wesołości, że nie sposób było go zignorować. Stanęłam więc trzymając między nogami rower, a wtedy on, z kocią zręcznością wdrapał się po mojej nodze na moje ręce i zaczął oblizywać mi ucho, cały zamieniony w jeden ciepły kłębek radości i spontanicznej miłości. Od razu zaświtała mi w głowie myśl: zabiorę cię ze sobą ! Po chwili jednak odezwał się rozsądek: a czyj ty jesteś ? co ja z tobą pocznę w czasie dalszej mojej rowerowej wędrówki, którą dopiero zaczynam ?

Z bólem serca postawiłam go na drodze i zaczęłam dalej zjeżdżać, ale psiak niestrudzenie mnie gonił. Obawiałam się, że wybiegnie za mną na ruchliwą szosę, a poza tym strasznie mi było go żal.

Zawróciłam więc i podprowadziłam rower na szczyt wzniesienia, po czym ustawiłam go w pozycji gotowej do natychmiastowego zjazdu. Zeszłam na pole obok, na którym rosły niskie, młode sosenki. Na gałązkach jednej z nich od góry do dołu poukładałam kawałki kabanosa, cały czas trzymając pieska na dystans. Kiedy skończyłam, pędem puściłam się do roweru, wskoczyłam na niego i już nie oglądając się za siebie pognałam w dół, przed siebie, w swoją dalszą trasę.

 

Często wspominając swoje przygody na rowerowych szlakach, przypominam sobie tego uroczego psiaka i zastanawiam się czy jego los wiejskiego psa był dla niego szczęśliwy ?

 

 

Koty.

Koty znane są z tego, że chadzają własnymi drogami, a ponieważ ja też lubię własne, to niezbyt często było nam po drodze.

Pierwsze wspomnienie, które mi się nasuwa, to widok małych kotków we wsi Witanów pod Warszawą, które wypompowały wystawione im w miseczce mleko, po czy wskoczyły mi na kolana i…. pamiętam, że miały wtedy tak rozkosznie miękkie i ciepłe brzuszki – tylko je miętosić !

*****

Pewnej zimy, w okresie przerwy międzysemestralnej, w styczniu, kiedy w Tatrach było najmniej odwiedzających, w piękny, mroźny i słoneczny dzień, po świeżym, ale niezbyt obfitym opadzie śniegu znalazłam się nad Czarnym Stawem Gąsienicowym. To był wyjątkowy dzień, gdyż zdawało mi się, że jestem tam kompletnie sama, a cisza autentycznie była absolutna, taka o której się mówi, że aż dzwoni w uszach. Podchodziłam roziskrzonym, rozsłonecznionym stokiem w górę na Żółtą Przełęcz. Kiedy wydostałam się na grań, raptem na jej grzbiecie zastałam ślady bytności kogoś innego. Natknęłam się na wyraźne, całkiem świeże kocie tropy. Skąd tu kot ? Na tej wysokości, w zupełnie pustych górach ? Dalej posuwałam się w kierunku Żółtej Turni, z przykrością niszcząc te ślady. Na szczycie kot długo widać nie zabawił, tylko równym „krokiem” powędrował w kierunku tzw. Koryta i ku lasom w dolinie. Po powrocie do Betlejemki zapytałam Bobasa (ówczesnego kierownika Szkoły Alpinizmu) czy potrafi to wyjaśnić, a on wcale nie był tym zaskoczony. Stwierdził, że takie ślady widziano już wielokrotnie w tym roku na Przełęczy Karb, nawet na Kościelcu i oczywiście w dolinie, a pozostawia je włóczący się tam ryś, który w dziwny sposób ukochał sobie górskie szczyty. Hmmm…być może była to jakaś inkarnacja, któregoś z dawnych wspinaczy, którzy nie chciał  rozstać się z górami nawet po śmierci ?

*****

Podczas zdobywania Aconcagua – najwyższego szczytu obu Ameryk spotkała mnie nieco podobna sytuacja. Już powyżej obozu II, mniej więcej na wysokości ok. 6000 m npm, podchodziłam z Leszkiem po dość stromym, śnieżno – lodowym stoku. Stok załamywał się powyżej równą, zdecydowaną, oślepiająco białą linią na tle ciemno niebieskiego, prawie granatowego na tej wysokości nieba. W pewnym momencie na tej linii pojawiła się sylwetka dużego, płowego, gibkiego kota, który kładąc uszy po sobie uważnie nam się przyglądał. Widok był porażający. Wielka, dumna puma, której ogon poruszał się wężowymi, powolnymi ruchami, tak jak to u zdenerwowanych kotów bywa. Wszyscy staliśmy przez dłuższą chwilę, jak w zatrzymanym kadrze. Leszek w końcu się ocknął i przełożył czekan w pozycję „na bagnet broń” i zaczęliśmy się wspinać dalej. Puma też już się na nas napatrzyła i wyruszyła w sobie tylko znanym kierunku.

Niestety nie zdążyłam zrobić jej zdjęcia, zaskoczenie było zbyt wielkie, a chwila ulotna, aczkolwiek obraz zapisał się w mojej głowie na zawsze.

(foto: zdjęcie zapożyczone)

 

 

 

 

 

 

Mysz i łasica.

 W czasach kiedy zdobywałam wspinaczkowe szlify, aby zasłużyć na miano taternika, odbywałam swoisty kurs wspinaczkowy pod okiem mojego brata – Henka. „Przepuszczał” mnie przez wszystkie kursowe drogi w rejonie Hali Gąsienicowej. W końcu wybór padł na Grań Fajek przez tzw. uskok. Byłam zdenerwowana i zaniepokojona, bo droga nie należy do najłatwiejszych, ale Henias zapewnił mnie, że zna „obejście” tego najtrudniejszego miejsca. Jak zwykle przed drogą losowaliśmy kto zaczyna prowadzić i tak się złożyło, że „TEN” wyciąg wypadł do prowadzenia na pierwszego akurat na mnie. Dopytałam na ile można którędy i jak mam iść i …ruszyłam, aż dotarłam do bardzo eksponowanego i stresującego tzw. „przewinięcia”. Wbiłam hak przed trudnym miejscem, aby zapewnić właściwą asekurację i kiedy nie mogłam się zdecydować na wykonanie ostatecznego ruchu, raptem z jakiejś skalnej szczelinki, z której wystawała nędzna kępka trawy wyszła mała szara myszka, usiadła na ogonku, potarła łapkami pyszczek, spojrzała na mnie swoimi małymi, czarnymi paciorkami oczu, z wyrzutem, jakby chciała zapytać: no kiedy sobie stąd pójdziesz i przestaniesz mi przeszkadzać ? Zawstydzona czym prędzej się stamtąd wyniosłam !

*****

Pewne lato spędzaliśmy z kolegami biwakując przez pewien czas w kolebach w Dolinie Mięguszowieckiej. Nie było to dozwolone, ale pogoda była świetna, a my nie bardzo tym się przejmowaliśmy. Codziennie wychodziliśmy na wybrane przez nas wspinaczki, cały nasz dobytek upychając w głębi koleb, tak aby z zewnątrz nie był łatwo dostrzegalny. Wracaliśmy zwykle dość późno, pod wieczór, kiedy w dolinie mało było już kręcących się turystów.

To był bardzo przyjemny okres i żyliśmy górami na całego, pełną duszą chłonąc to co nam oferowały. Nie mniej zauważyliśmy, że jakoś podejrzanie szybko ubywa nam jedzenia. Oczywiście nikt nikomu nie wydzielał racji i nie kontrolował kto ile zjada, ale…coś było na rzeczy i zastanawiało nas to.

Aż pewnego, szarego jeszcze poranka coś mnie obudziło: jakieś chroboty, szurania, gdzieś z boku mojej głowy. Otworzyłam oczy, nie poruszając głową i ujrzałam „patyczek” naszego kabanosa, który drgał ustawiony w poprzek szczelinki skalnej. Przyglądając się wnikliwiej dostrzegłam rudy pyszczek, z białym krawatem zezłoszczonej łasiczki, która mordowała się z tą zdobyczą. Tak była tym zaaferowana i tak zdeterminowana, że nawet nie zauważyła, że ją obserwuję. W końcu uporała się z problemem i znikła w swoim domku, w czym jej nie przeszkodziłam.

Co prawda od tego momentu staranniej zaczęliśmy chronić nasze zapasy żywnościowe.

W końcu – bez przesady !

(foto: zapożyczone)

 

Wilki.

 Często wyruszaliśmy z dziećmi i naszym psem Istą na różne rajdy, pakując namiot i potrzebny nam sprzęt do plecaków, wędrując tak grzbietami przez parę dni, nie schodząc do wiosek poniżej. Pewnej wiosny, w Bieszczadach idąc wśród świeżej, dziewiczej, ale nie bardzo gęstej jeszcze zieleni nasz szlak przeciął przemykający w poprzek duży wilk, charakterystycznie ”niosiąc” swój puszysty ogon. Ista całe szczęście akurat była tuż przy nas i po prostu go nie dostrzegła. Od razu złapałam ją na smycz, gdyż obawiałam się, że jak poczuje trop, to popędzi w amoku pogoni za zwierzyną. Jednak „miejski” pies minął wilczy trop bez sensacji i powędrowaliśmy dalej. Kiedy wieczorem rozbijaliśmy namiot gdzieś w lesie, to tym razem nie wpuściłam psa do środka, tylko pozostawiłam mu miejsce do spania w otwartym przedsionku, mówiąc: Tym razem pilnuj nas i ostrzegaj przed wilkami ! Na wszelki wypadek spałam z latarką gotową do szybkiego zapalenia, aby w razie czego szybko wyskoczyć z namiotu i świecić ostrym światłem po wilczych ślepiach, mając nadzieję, że wystraszą się tego jak otwartego ognia.

 

 

 

 

(foto: zdjęcie zapożyczone)

 

*****

Ostatnio dużo podróżuję na rowerze w różnych  rejonach Polski i tak w 2020 roku znalazłam się na Pojezierzu Drawieńskim Nie byłam tam po raz pierwszy, odwiedziłam te miejsca po latach. Tamtejsze lasy mogą być, według mnie, przykładem mądrze i sensownie prowadzonej gospodarki leśnej. Rowerowo nie podróżuje się po nich najłatwiej, bo jest tam dużo piaszczystych dróg, nie mniej są bardzo urokliwe, świetliste i optymistyczne, a liczne jeziorka, łąki i  torfowiska są niezwykle malownicze. Pewnego dnia w trakcie wycieczki dorwał mnie spory, choć całe szczęście niezbyt długotrwały deszcz, który przeczekałam pod jakimś drzewem i pod parasolem. Piaszczyste drogi dzięki temu stały się łatwiej przejezdne, a wszelkie ślady na nich bardziej widoczne.

W pewnym momencie dotarłam do miejsca, w którym droga

pokryta była całym szeregiem wilczych tropów. Czyżby cała wataha tędy przede mną przechodziła ? Zrobiłam im zdjęcie, żeby później sprawdzić czy nie mylę ich ze śladami psów.

Oceńcie sami, czy się nie pomyliłam ?

 

 

Niedźwiedzie.

 W ramach wakacji spędzanych na Zoniówce Rodzice zabrali mnie na Gubałówkę. Miałam wtedy 4-5 lat ? Oczywiście wjechaliśmy tam kolejką zębatą z Zakopanego. Zaraz po wyjściu na górnej stacji natknęliśmy się na białego niedźwiedzia – górala ubranego w baranicę z niedźwiedzią głową z rozwartym, uzębionym pyskiem. Większość dzieciarni, która wysiadła właśnie z kolejki zaczęła piszczeć i uciekać zdjęta strachem, natomiast ja przeciwnie. Podbiegłam do niedźwiedzia, zaczęłam go szarpać za baranicę, a kiedy pochylił się do mnie złapałam go za kły i zaczęłam zaglądać mu do gardła.

Moi Rodzice nie zamierzali robić mi zdjęcia z tym przebierańcem, za to tym razem to on zapytał moich Rodziców czy może sobie ze mną zrobić zdjęcie, które później nam ofiarował i które zachowało się w moim albumie.

 

 

*****

W 2002 roku sylwestra spędzaliśmy z gronem przyjaciół na Słowacji, w Rużemberoku. Pojechaliśmy tam, żeby połazić na nartach biegowych po szlakach turystycznych, co nie do końca nam się udało, bo śniegu nie było zbyt wiele, a szlaki nie były specjalnie dogodne pod narty biegowe. Wobec tego więcej po prostu chodziliśmy, niż wykorzystywaliśmy narty.

Zaraz po nocy sylwestrowej wybraliśmy się z Mirkiem w rejon szczytu Siprun, tak odpoczynkowo. Nie mniej jakoś bardzo dobrze nam się wędrowało i tak zupełnie od niechcenia znaleźliśmy się na szlaku wiodącym na szczyt. Zimowe warunki były wyjątkowo sprzyjające, tyle że wystartowaliśmy dość późno. Wytrwale jednak dążyliśmy w kierunku szczytu, na który dotarliśmy ok. 16. Późno ! Czekał nas całkiem długi powrót, a styczniowy dzień jest krótki. Kiedy już w zachodzącym słońcu zeszliśmy na polany na pewnym etapie drogi, zobaczyliśmy na nich masę krzyżujących się śladów niedźwiedzich.  Nie na żarty poczuliśmy strach. Słyszeliśmy bowiem od naszych gospodarzy o przypadkach kiedy w okolicy niedźwiedzie niebezpiecznie zbliżały się do miejscowych drwali i leśników.

Byliśmy absolutnie przekonani, że możliwie najszybciej, jak to możliwe, jeszcze przed zmro- kiem, musimy znaleźć się jak najniżej, blisko miasta. To był szybki odwrót ! Nie mniej do miasta wróciliśmy dopiero ok. 18, już zupełnie po ciemku.

Całe szczęście na niedźwiedzia się nie natknęliśmy.

*****

Kiedy byliśmy w Stanach Zjednoczonych, w Teaton Park, w każdym punkcie informacji turystycznej wywieszone były ostrzeżenia: na szlakach nie poruszaj się zbyt cicho. Zalecano nawet chodzić z dzwonkiem lub gwizdkiem i od czasu do czasu dawać nimi sygnał, albo głośno śpiewać w trakcie marszu. A dlaczego ? Żeby w ciszy nie zaskoczyć niedźwiedzia, którego można tak wystraszyć, że zaskoczony może poczuć się zagrożony i zaatakować intruza. Stosowaliśmy się do tego! Po prostu głośno rozmawialiśmy, albo mocno szuraliśmy, stukaliśmy butami i kijkami. Często zatrzymywaliśmy się, żeby pogapić się na niezwykły krajobraz, odmienny od dotąd odwiedzanych przez nas gór. Kiedy obserwuje się krajobrazy, w ogólnym wyrazie obraz bywa dość stabilny, a wtedy oko ludzkie jest mocno wyczulone na ruch. Trochę podobnie jak u zwierząt, szczególnie u drapieżników. W pewnym momencie na obserwowanym przez nas odległym zboczu rzuciły nam się w oczy trzy poruszające się szare kropki : jedna większa i dwie małe. Zaintrygowani sięgnęliśmy po teleobiektyw, przybliżając widok i …okazało się, że była to niedźwiedzica grizzly z dwoma małymi.

Co prawda widzieliśmy je nadal bardzo małe, ale…może całe szczęście, że tak było ! W końcu nawet z daleka nie każdemu jest dane zobaczyć niedźwiedzia grizzly na wolności !

(foto: zdjęcie zapożyczone)

Muflony.

 Z kozicami górskimi spotykałam się po wielekroć. Są to bardzo zgrabne i zwinne zwierzęta. Czasami, aż trudno uwierzyć, że jakiekolwiek inne stworzenie oprócz ptaków potrafi znaleźć się w tak niedostępnym terenie: na wąskich półeczkach, trawkach, poletkach śnieżnych uczepionych gdzieś w środku urwistych, niedostępnych ścian. A one zdają się radzić sobie w takim terenie bez wysiłku i bez problemów, traktując to jako zupełnie naturalne dla nich środowisko.

Moja najwcześniejsza górska przygoda związana z kopytnymi w górach miała miejsce kiedy miałam 5-6 lat. Już jako mała dziewczynka bardzo dobrze radziłam sobie z chodzeniem po górskich szlakach turystycznych i bardzo to lubiłam. Moi Rodzice nie obawiali się zatem zabierać mnie na różne, całkiem spore wycieczki. I tak pewnego lata wybraliśmy się rodzinnie na Kościelec. Ojciec z moimi braćmi na jakąś drogę wspinaczkową na zachodniej ścianie Kościelca, a ja z Mamą szlakiem turystycznym przez Przełęcz Karb. Wszyscy mieliśmy się później spotkać właśnie na tej przełęczy. Ojciec, wytrawny taternik, nauczył nas, że w góry należy wychodzić wcześnie. Często więc kiedy my już wracaliśmy, na drodze spotykaliśmy tych co dopiero wyruszyli na szlak. Podobnie było i tym razem. Dość szybko i sprawnie weszłyśmy z Mamą na szczyt i kiedy zaczęłyśmy wracać dotarłyśmy do niewielkiego kominka, którym musiałyśmy zejść z płytowego, pochyłego stoku na półeczkę poniżej, skąd biegła dalsza ścieżka. A tam okazało się, że na tej półeczce urzęduje stadko owiec prowadzone przez barana o potężnych, zakręconych rogach. W tamtych czasach na Hali Gąsienicowej swobodnie wypasano owce, które jak widać potrafiły z tej swobody korzystać. Co my się przystawiamy do zejścia tym kominkiem, to baran nastawia swoje rogi, grzebie kopytem i bardzo groźnie wygląda. Sytuacja stawała się patowa, kiedy z dołu zaczęło do nas podchodzić dwóch panów. Mama wykorzystując tę sytuację głośno, tak żeby być dobrze słyszaną przez podchodzących powiedziała: Nic się nie bój Janeczko, panowie zaraz nam pomogą i przepędzą tego barana ! O dziwo, panowie uznali wtedy, że natychmiast muszą jednak odpocząć za jakimś załomem skalnym. Dalej wiec był „pat”. I wtedy Mama wpadła na pozornie bezsensowny pomysł, który ostatecznie wybawił nas jednak z opresji. Ponieważ było dość chłodno, byłam ubrana akurat w czerwony sweterek. Mama poleciła mi go zdjąć, po czym zrzuciła na ścieżkę za baranem. Choć baran to nie byk, to jednak od razu się odwrócił, potruchtał do sweterka, stratował go raciczkami i …dumnie powiódł swoje stadko w dół. My także z dumnym uśmiechem przedefilowałyśmy przed odpoczywającymi panami i zeszłyśmy spokojnie na Karb.

*****

Ta przygoda stanęła mi przed oczami jak żywa, kiedy ze swoją partnerką wspinaczkową – Grażyną podchodziłyśmy boczną moreną lodowca w Alpach Szwajcarskich, wzdłuż grzbietu Gornergrat, w kierunku schroniska Gonella z celem zdobycia najwyższego szczytu tego rejonu – Monte Rosa. Na ścieżce znalazłyśmy się „oczy w oczy” z muflonem o łukowatych, szpiczasto zakończonych, karbowanych rogach, który wiódł za sobą spore stadko. Pomna wydarzeń z dzieciństwa, całkiem spokojnie podeszłyśmy zboczem po górkę, uprzejmie i bez gadania ustępując im miejsca.

Kozioł, dumny niczym macho, potrząsając swymi imponującymi rogami powoli przeszedł wiodąc za sobą swój haremik.

(foto: zdjęcie zapożyczone)

 

*****

W czasie wyprawy w Hindukusz Afgański w ramach poszukiwania drogi dojścia umożliwiającej zdobycie szczytu Qala-i-Panja odbywaliśmy z Mirkiem i Jackiem rekonesans boczną doliną. Posuwaliśmy się bokiem lodowca, właściwie na jego styku z moreną boczną. Kluczyliśmy wśród bloków skalnych, pozamarzanych małych jeziorek i kałuż wytopionych z lodowca i po typowym rumoszu skalnym. W pewnym momencie, kiedy przemykałam  między dwoma wielkimi głazami, na płasience, która się za nimi utworzyła zastałam leżące truchło wielkiego kozła górskiego. Właściwie był to już sam szkielet, którego czerep uzbrojony był nadal w wielkie muflonie rogi. Powiedziałam do Jacka, który był lekarzem: Na pewno robiłeś w życiu nie jedną sekcję zwłok – odzyskaj dla mnie te rogi. Jacek ze śmiechem sięgnął ręką do jednego z rogów, a on zupełnie bez problemów zsunął się z kościanego trzpienia, na którym był osadzony.

Oba rogi zdeponowałam pod jednym z bloków skalnych i zabrałam je w drodze powrotnej do bazy, a potem udało mi się je przemycić przez Związek Radziecki w wyprawowym bębnie razem z kijkami namiotowymi i czekanami.

Teraz wiszą u mnie w pokoju na ścianie.

*****

 Jadę rowerem asfaltową drogą przez jakąś wieś. Dojeżdżając do jej końca, droga zamienia się w gliniasto – żwirowy trakt prowadzący praz mały lasek. W pewnym momencie pojawia się dość szeroka przesieka, na której budowane jest jakieś domostwo, a przesieka odgrodzona jest od drogi luźną, o dużych oczkach siatką, taką jaką stosuje się na trasach szybkiego ruchu.

Kątem oka dostrzegam w kącie, pod murem stojący stary zardzewiały grill. Pedałuję dalej, ale w głowie zaczyna mi się kołatać myśl: coś z tym grillem było nie tak ! Myśl jest na tyle uporczywa i intrygująca, że…zawracam. Dojeżdżając do „tego” miejsca dostrzegam, że to wcale nie żaden grill, tylko brązowo – czarna koza, która zaplątała się rogami w prowizorycznie wykonane sznurkowe połączenie siatki z murem. Musiała  tak tkwić od dłuższego czasu, bo zrezygnowana nie podejmuje już żadnych prób uwolnienia się z opresji i stoi niczym zamrożona.

Podczas kiedy staram się ją z tej pułapki wyplątać, wokół zbiera się gromadka jej towarzyszek, wspomagana przez imponującego indora, obserwujące co też z tego będzie. Kiedy wreszcie „Grill” poczuła wolność, jak to koza, potruchtała do stadka, które pomeczało, indor pogulgał i po wymianie tych uprzejmości i podziękowań wsiadłam na rower i pojechałam w swoją stronę.

 

 

 

 

 

 

 

 

Małpy.

W trakcie swoich kontynentalnych podróży spotykałam się też niespodziewanie z bardziej egzotycznymi zwierzętami.

Do wyjątkowo niezwykłych spotkań zaliczam kontakt z małpką colombus na Zanzibarze. Są to małpki średniej wielkości, które żyją m. in. w lasach namorzynowych na drzewach, których liśćmi się odżywiają. Liście te wydzielają jednak jakieś toksyny. Aby je zniwelować, do ich trawienia zwierzętom tym potrzeby jest węgiel drzewny, który znajdują tam, gdzie zostanie on wytworzony przez ludzi np. na wypalanych polach, w miejscu ognisk itp. Odwiedzając rezerwat tych małp stanęłam pod którymś drzewem, aby lepiej przyjrzeć się siedzącemu na gałęziach  stadku. W pewnym momencie jedna z małpek zaczęła przeskakiwać z gałęzi na gałąź w moim kierunku, aż znalazła się na kołyszącej się gałęzi w zasięgu mojej ręki. Zaskoczona trwałam w bezruchu, kiedy małpka wyciągnęła do mnie łapkę, ujmując w nią mój niebieski szal, który miałam na szyi. Wyglądało to tak, jakby chciała sprawdzić rodzaj materiału, z którego szal jest zrobiony, niczym klienta w sklepie sprawdzająca jego jakość.

Po krótkim czasie zaspokoiła swoją ciekawość i poskakała pewnie do swoich koleżanek powiedzieć im, że to tak naprawdę nic nadzwyczajnego – taki tam sobie zwykły szal !

Nie mniej kontakt był prawie intymny !

*****

Równie intymny kontakt z małpką spotkał mnie także na Zanzibarze, gdzie po zdobyciu Kilimandżaro na parę dni wylądowaliśmy na tej „błękitnej” wyspie. Mieszkaliśmy w luksusowym „resorcie” dla westmanów urządzonym w stylu kolonialnym, niczym  z filmu „Pożegnanie z Afryką”. Przed tym hotelem co rano rozstawiał swój kram handlarz z obrazami, batikami i innymi egzotycznymi precjozami. Towarzyszyła mu mała małpka, przywiązana na lince do drzewa, pod którą umieszczone było stoisko. Pewnego popołudnia wyszłam obejrzeć co też ciekawego można tam zobaczyć. Kiedy ukucnęłam, żeby coś obejrzeć raptem małpka zeskoczyła z pnia na ziemie i wskoczyła mi na ramię i zaczęła oglądać moje włosy. Zupełnie jakby mnie iskała, tak jak to mają w zwyczaju małpy.

 

Potem delikatnie odchyliła bluzkę na moim dekolcie i tam zajrzała, „pogłaskała” mnie jeszcze po głowie, a potem …handlarz ją przegonił. Pamiętam niesamowicie delikatny dotyk jej łapek, prawie jak kocich, tylko bez pazurków.

Było to niezwykle przyjemne doznanie.

 

Słonie.

 Jedną z atrakcji turystycznych Tajlandii są przejażdżki na słoniach. Zwierzęta te są zresztą symbolem tego kraju.  Słonie wykorzystywane są tam do ciężkich prac w dżungli i zajmują podobną pozycję, jak u nas konie – służą jako zwierzęta pociągowe, ale też cieszą się dużym szacunkiem, a nawet miłością swoich kornaków. „Zaprzęganie” ich w procederze „wozicieli turystycznych”  uwłacza jakby ich naturalnej godności i majestatowi. Niestety – biznes jest biznes !

Nie ukrywam jednak, że my z takiej sposobności także skorzystaliśmy i miałam zaszczyt jechać  na głowie słonia, między jego uszami, a nie w specjalnie przystosowanym do tego palankinie. Nie o takim spotkaniu jednak chcę pisać. Będąc w jakimś lokalnym centrum turystycznym gdzieś w terenie, przechodziłam obok miejsca, gdzie szykowano taki wymarsz wycieczkowy na słoniach. Skoncentrowana na różnych różnościach eksponowanych wokół, całkiem niespodziewanie wyszłam poza jakiś słup i…zostałam zatrzymana przez trąbę stojącego opodal słonia. Spontanicznie wyciągnęłam do niej rękę, a wtedy słoń delikatnie zaczął obwąchiwać i obmacywać moją dłoń.

Pewnie spodziewał się, że coś smakowitego w niej znajdzie ?  Dotyk tej trąby był tak miękki i delikatny niczym chrap końskich, a ja doznałam uczucia, jakby ktoś niczym kablem przekazał mi świadomość ogromu, mocy, siły i inteligencji tego zwierzęcia i przyjemności jakie czerpie ono z możliwości obcowania z człowiekiem.

 

 

Węże, pająki.

 Jeden z naszych rodzinnych rajdów po Beskidzie Niskim odbywał się w maju, który tym razem był niezwykle upalny i suchy. Pamiętam, że ziemia na polnych i leśnych drogach była tak wysuszona i twarda, że nasz pies cierpiał z powodu poranionych, mocno startych poduszek łap. My też staraliśmy się robić odpoczynki w miejscach zacienionych, ale nie zawsze było to możliwe. Czasami trasa nie pozostawiała wyboru i trzeba było zatrzymywać się wprost przy np. polnej drodze.  W jednym z takich miejsc chciałam oprzeć swój plecak o wysoki brzeg drogi, wyłożony w tym miejscu polnymi, płaskimi kamieniami. Na jednym z nich zobaczyłam, że ktoś zostawił starą, brudną, zwiniętą, szarą skarpetkę. Fuj ! pomyślałam sobie. Nie można było zabrać jej na dół i wyrzucić gdzieś do śmietnika ? Zniesmaczona przesunęłam się nieco w bok i tam postawiłam plecak. W tym samym momencie „skarpetka” rozwinęła się w długi szary, zdobny czarnym zygzakiem, żmijowaty wąż ! i pomknęła gdzieś na pola. No proszę ! Zamiłowanie do porządku czasem się przydaje !

*****

W Tajlandii na wyspie Ko – Tao znudziło mi się siedzenie na malowniczej co prawda plaży i postanowiłam zrobić sobie wycieczkę, aby zobaczyć, jak wyspa prezentuje się w głębi, dalej od morza. Wyruszyłam rudą, gliniastą, dość szeroką drogą. W pewnym momencie oddzielała się od niej wąska dróżka w bok w jakieś zarośla – niewielki lasek. Postanowiłam tam skręcić. Szłam z pochyloną głową pilnie obserwując po czym stąpam, aby nie dać się zaskoczyć „niespodziewanemu”. Dochodząc do tych zarośli podniosłam głowę i wzrok …w samą porę, żeby zobaczyć tuż przed swoją twarzą precyzyjnie utkaną sieć, w centrum której tkwił wielki szaro-żółty pająk. Brrr ! Wyobraziłam sobie, jak jeszcze jeden krok i ląduje on na mojej twarzy. Jak nie pyszna czym prędzej zawróciłam i wróciłam na ubity trakt. Na niewiele to się zdało, bo za niespełna kilometr przede mną, przez tę drogę przepełznął dwumetrowy, jadowicie zielony wąż.

Jak się później dowiedziałam był on równie jadowity, jak jego kolor. Widok ten ostatecznie zniechęcił mnie do dalszych, samodzielnych wycieczek w głąb tajlandzkiego lądu i pokornie wróciłam na sprawdzoną, uporządkowaną nadmorską plażę.

*****

Podczas wyprawy do Afganistanu w 1976 roku byliśmy zmuszeni zatrzymać się na parę dni w miejscowości Pule-Humrii, w oczekiwaniu na powrót naszych towarzyszy z Kabulu. Najpierw obozowaliśmy na polach, w rozbitych przez nas namiotach, a później przenieśliśmy się do karawan-seraju. Nudziliśmy się i mieliśmy wrażenie, że czas ucieka nam przez palce. Wobec tego postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę na wzgórza otaczające tę miejscowość. Okazało się, że są one wyjątkowo nieprzyjazne: suche, zbudowane z marglowo – gliniastych zlepieńców o marnej przyczepności, co groziło zsunięciem się po nich niczym po drobnej tarce. Ograniczyliśmy się zatem do dolin. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się w ciasnym kręgu, żeby odsapnąć i po prostu pogadać. Staliśmy na płaskich kamieniach wyschniętego koryta jakiejś rzeki – potoku. Rozmawiając kolebałam się na takim kamieniu, kiedy raptem spod niego wylazł wielki niczym moja dłoń, włochaty, brązowy pająk. Wszyscy pochyliliśmy się, żeby go obejrzeć, kiedy Ulaś powiedział: Wiecie co ? Słyszałem, że tarantule potrafią skakać na odległość do półtora metra !

Zanim skończył mówić to zdanie, nasz krąg powiększył się o półtora metra !   Tymczasem tarantula czym prędzej weszła pod najbliższy kamień, na którym już nikt nie stał i nie stukał jej dachem nad głową.

 

 

 

 

 

(foto: zdjęcie zapożyczone)

Owady.

 Z różnymi owadami każdy z nas spotyka się na co dzień i ma swoje doświadczenia w tym względzie.

Jednak moje, na Madagaskarze, skończyło się przykrymi konsekwencjami, z którymi musiałam sobie radzić przez dłuższy czas.

Madagaskar jest wyspą, która w centralnej części jest głównie skalno – górzysta. Spotyka się tam istny labirynt głęboko wciętych wąwozów i jarów, z których trzeba wydostać się na płaskowyże porośnięte sawannową roślinnością. Mnie nieodparcie przywodziły one na myśl opis Góry Lindego z powieści „W pustyni i puszczy”. W tych wąwozach panuje niemiłosierny upał, gdyż słońce operuje bardzo mocno, a kompletnie brak tam  przewiewu. Po trzech dniach takiego wędrowania, gdy dotarliśmy do celu naszego krótkiego trekkingu, do swoistej oazy z wodospadem i bogatą roślinnością byliśmy tak szczęśliwi, że urządziliśmy sobie party przy ognisku. Kiedy siedzieliśmy w otaczającej nas smolistej, typowej dla tropików ciemności nocy raptem coś boleśnie i mocno ukąsiło mnie w odkrytą część kostki jednej nogi. Zabolało, ale nie przejęłam się tym zbytnio. Niestety następnego dnia zauważyłam, że z ranki wydobywa się mała strużka krwi, a z każdym następnym dniem wyglądało to coraz gorzej. Rana zaczęła się paskudzić, ropieć, aż moja kostka zaczęła przypominać krwawy spleśniały befsztyk. Jak sobie z tym problemem radziłam opisuję w swoim opowiadaniu o wyprawie na Madagaskar i nie będę tego tu przytaczać. Najważniejsze że do kraju udało mi się wrócić bez gangreny, co prawda obuta w jeden but trekkingowy, z drugą nogą mocno obandażowaną i w przyklapanym tenisówku, bo w nic innego się nie mieściła. Nie pierwszy lekarz dał sobie radę z moją nogą, dopiero lekarz chorób tropikalnych wyprowadził mnie z opresji. Co prawda moja kostka wcale nie wyglądała „jak nowa”, a i do dziś pozostaje mocno zmieniona.

„Konik polny” – gigant

Niespodziewane zjawiska (paranormalne ?).

 Chciałabym tu opisać swoje niespodziewane spotkania, co prawda nie ze zwierzętami, ale z sytuacjami, które wydawały mi się co najmniej dziwne na tyle, że do dziś je pamiętam i nadal nie bardzo potrafię je sobie wytłumaczyć.

Jednego lata, w Morskim Oku, wybrałam się z Leszkiem na wspinaczkę na drogę Czecha i Ustupskiego na Żabim Mnichu. Był piękny, słoneczny, tatrzański, letni dzień, a droga prowadzi płytowo – ściankowymi formacjami mobilizującymi do typowo technicznej, klasycznej wspinaczki. Zaczęłam prowadzić jeden z wyciągów, kiedy z niesamowitą wyrazistością uświadomiłam sobie, że doskonale znam układ chwytów, stopni, przechwyceń, tak jakbym ten fragment pokonywała po wielekroć. Ten 40 – metrowy odcinek pokonałam jak w transie, niczym drogę  co sezon przechodzoną w skałkach, znaną prawie na pamięć. Na szczycie zapytałam Leszka czy już tę drogę kiedyś robiliśmy ? Okazało się, że ani on, ani ja nigdy dotąd w tym rejonie się nie wspinaliśmy.

Nie miałam pojęcia skąd wzięła się ta pamięć „ruchowa” uruchomiona w mojej głowie ? i do dziś tego nie wiem. Czyżby dopadło mnie odczucie jamais vu ?

*****

Przez pewien okres tradycją było, że razem z Grześkiem i Jankiem, w styczniu wyjeżdżaliśmy w Tatry na Halę Gąsienicową, albo na Ornak do Doliny Kościeliskiej, albo do schroniska na Polanie Chochołowskiej. Zależnie od zastanych warunków zimowych wspinaliśmy się, albo po prostu chodziliśmy turystycznie.

Pewnej zimy gościliśmy na Ornaku i po dłuższym okresie załamania pogody i opadach śniegu, kiedy wystrzeliła pogoda wybraliśmy się do Doliny Tomanowej, z myślą o wejściu na Tomanowy Wierch. Nie szło nam się łatwo, bo musieliśmy torować szlak, brnąc po kolana w świeżym śniegu. Nie martwiło nas to, bo cieszyliśmy się z pięknej pogody i z zimowej scenerii gór niczym Himalaje w skali mikro. W górze droga wymagała przekroczenia niewielkiego, ale dość stromego żlebu. Stanęłam na jego krawędzi i raptem w głowie usłyszałam głos, jakby odtworzony z taśmy magnetofonowej: Janka ! Nie wchodź w ten żleb ! Kiedy Chłopcy do mnie doszli, taśma dalej „się przewijała”. Powiedziałam im o tym, a oni popatrzyli na żleb i powiedzieli: Żleb, jak żleb ! , ale skoro tak mówisz, to odpuszczamy ! I zawróciliśmy.

Powinnam teraz napisać, że jak tylko zrobiliśmy w tył zwrot, to cały ten nagromadzony w żlebie śnieg wyjechał z lawiną ! Ale my tego nie wiemy ! Może i dobrze !!!

 

Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska

Zdjęcia zapożyczone oznaczono.

Jedna uwaga do wpisu “Zwierzęta potrafią zaskakiwać

  1. piękne zwierzątkowe doznania, wzruszające, zadziwiajace, zachwycajace. No może oporócz żmijowatych i pajakowatych, bo chyba trudno nawiązać z nimi kontakt. Chociaz na YT pokazało filmik wędkarza, który uratował z sieci samicę (chyba) rekina i ta z wdzięczności pływała za rybakiem krok w krok, towarzysząc mu i przy okazji uniemożliwiając łowienie ryb. Taka wdzięcznosć?! ;-(

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *