Madagaskar – 2012 r

Reinohold Messner po zdobyciu Korony Ziemi powiedział: „Wyżej niż na Everest nie wejdę, a bardziej samotnie niż w pojedynkę nie można. Trzeba się rozejrzeć za nowym wyzwaniem”. Bynajmniej nie zamierzam się z nim porównywać, ale bezsprzecznie w tych słowach zawarta jest pewna prawda. Spełnienie marzenia wyzwala w tobie potrzebę znalezienia nowego celu i często ulegasz wewnętrznej presji, że ten następny powinien być co najmniej równie, o ile nie bardziej, ambitny niż poprzedni. Trzeba to w sobie dobrze przepracować, żeby zrozumieć, że głównym motywem powstawania marzeń powinno być słowo „chcę”, a nie „muszę lub powinienem”. Po zakończeniu swojego projektu: odwiedzenie gór wszystkich kontynentów, stanęłam przed takim problemem i przyznaję, że nie bardzo miałam jakąś wizję „co dalej”? Pomysł podsunął mi Mirek odczytując głośno maila otrzymanego z agencji podróżniczej Annapurna o szykowanej wyprawie na Madagaskar. I raptem w moim umyśle zabłysło magiczne słowo „chcę!”, tym bardziej, że potrzeba ruszenia się gdzieś dalej w świat narastała we mnie coraz mocniej i mocniej.

Madagaskar – spodziewałam się w tym miejscu znalezienia klimatów afrykańskich powiązanych z indyjskimi, mając w pamięci Zanzibar, który zachwycił mnie wodami Oceanu Indyjskiego, plażami, rafami koralowymi, zadziwił pozostałościami atmosfery kolonialnej. No i te lemury! Wdzięczne, zwinne zwierzątka o wiecznie zatroskano – zdziwionych oczkach i sympatycznych mordkach, które bardzo chciałam zobaczyć w ich naturalnym środowisku.
Wszystko to odnalazłam na tej ogromnej wyspie, która ze względu na odrębność fauny, flory, ale też i kultury określana jest czasami jako 8 kontynent. Madagaskar jawił mi się, jako kraj, który zdaje się być jeszcze możliwie dziewiczy i naturalny, w którego „kotle” nie mieszają jeszcze nachalnie „paluchy” światowej polityki, a ludzie żyją tak, jak klimat, środowisko i układy plemienne, i ogólnoludzkie pozwalają.
Mimo, iż z Polski na Madagaskar jest daleko, to dość wygodnie udało nam się przemieścić lotniczo przez Paryż do Antananarivo – stolicy Madagaskaru, znajdującej się mniej więcej w jego geograficznym centrum, a stamtąd do Toliary, na południowo-zachodnim wybrzeżu wyspy.

(od lewej): Magda, Ania, Karol, Leszek

Nasza grupa pod kuratelą młodej, sympatycznej przewodniczki Ani liczyła 6 osób. Stanowiły ją 3 kobiety: Magda, Ania i ja i 3 facetów: Karol, Leszek i Zenek. Większość to osoby ok. 30 – 35 letnie, tylko ja i Zenek odstajemy od nich wiekowo.

 

Ania – nasza liderka

 

 

 

 

 

 

 

Zenek

Tę różnicę w wieku podkreśla dodatkowo fakt, że „młodzi”, to w większości pracownicy korporacji, którzy postanowili swój krótki urlop spędzić ciekawie, intensywnie i barwnie przygodowo. Są mili, optymistycznie nastawieni, ich zachowanie w grupie jest bardzo poprawne, choć nie są zbyt otwarci i starannie chronią swą prywatność. Zenek jest znacznie starszy, ale bardzo sprawny fizycznie, o spokojnym, zrównoważonym usposobieniu, bardzo wyluzowany.

 

Toliara okazała się być miastem w bardzo afrykańskim stylu: bardzo biednym, brudnym w afrykański sposób, gdzie głównym lokalnym środkiem transportu są ludzkie riksze, albo różnie sklecone wózki ciągnione lub popychane przez ludzi. Widok bosonogich mężczyzn zaprzężonych w dwa dyszle jest naprawdę zaskakujący, chociaż nie szokujący, bo jakby naturalnie wpisany w to miejsce – nie stanowi tu dysonansu.

Pod stwierdzeniem – brudno w afrykański sposób – kryje się obraz: wszechobecnego czerwonego kurzu i pyłu, zwałów plastikowych torebek (butelki są wykorzystywane wielokrotnie), panoszących się gałęzi palmowych, traw, odchodów zwierząt, resztek owoców, a wszystko to walające się na poboczach, w rowach – dosłownie wszędzie.

Następnego dnia ładujemy się do lokalnego autobusu z całym naszym bagażem, na dworcu autobusowym, który jest jakby skrzyżowaniem bazaru, jarmarku, biznesu w postaci budek zbudowanych z desek, z kontuarem – ladą, na której odliczane są pieniądze za kurs i dobijany ostateczny targ. Galimatias podróżnych jest niewyobrażalny: sprzedających cokolwiek bądź, żebrzących, ciekawskich, będących po prostu w tym miejscu w jakimś celu lub w ogóle bez specjalnej potrzeby.

Bagaże podróżnych, w tym nasze, ładowane są na dachy pojazdów: torby, kosze, zawiniątka, worki, kanistry, kury i kaczki w koszach i luzem, kozy, owoce, po czym przykrywane plandekami, derkami i starannie, mocno obwiązywane linami sizalowymi lub konopnymi. Jakość tego zabezpieczenia, a jak sadzę często i zawartość wiezionych towarów zwykle przy opuszczaniu lub wjeździe do miasta jest sprawdzana przez posterunki lokalnej policji lub „innych” strażników, co zwykle wiąże się z mniejszym lub większym „wykupnym”, rodzajem pobieranego myta.
Pasażerowie wsiadają do pojazdu drzwiami albo przez okna, jak komu dogodniej. Jedziemy tym razem drogą asfaltową, których na całej wyspie jest tylko kilka, a i to trudno powiedzieć, że asfalt jest na nich zawsze. Większość dróg, to drogi gruntowe, gliniaste na skalnym podłożu, co powoduje, ze tworzą się na nich przedziwnych kształtów koleiny, urozmaicone licznymi wystającymi kamieniami, uskokami i trudnymi do przewidzenia niespodziankami. Madagaskar jest wewnątrz krajem mocno górzystym, z licznymi kanionami, wąwozami, jarami, którymi w porze deszczowej, a nawet pod koniec pory suchej, spływa sporo wody.

 

 

Mostki przerzucane przez te rzeki to często po prostu cztery solidne drewniane belki, rozstawione na odległość typowego rozstawu kół samochodów terenowych, na które narzuconych jest parę desek poprzecznych, dobrze jeżeli zespolonych ze sobą.

 

Kierowcy starają się poruszać po tych mostkach tak, jakby wjeżdżali na studzienkę przeglądową dla samochodów, a zdarza się, że i tak lądują jednym kołem między belkami nośnymi, oparci na podwoziu. Widać, że są do tego przyzwyczajeni, bo potrafią sobie jakoś radzić w takich sytuacjach. Tak jest w porze suchej, bo w czasie pory deszczowej nawet nie próbują – po prostu nie wyruszają w drogę!

 

 

 

 

 

 

W trakcie 5 godzinnej podróży, podskakiwania na siedzeniu w autobusie, przez okna obserwujemy zmieniający się krajobraz i obrazy normalnie toczącego się życia: przydrożne stragany, bezlistne baobaby, sawanny i łańcuchy skalne.

W końcu docieramy do miasteczka Ranohira, gdzie spotykamy się z naszym zespołem tragarzy, którzy będą obsługiwać nasz trekking. Został on zorganizowany przez lokalnego, współpracującego już od jakiegoś czasu z klubem Annapurna, przewodnikiem – chłopakiem, o miłej, lekko polinezyjskiej urodzie, dobrze posługującym się angielskim. Jest on rodzajem łącznika z grupą młodych, wesołych Malgaszów,

 

w której jako jedyny niekorzystnie wyróżnia się starszy od nich osobnik, nieodparcie kojarzący się z postacią złośliwego szamana, niczym „złe mzimu”.

 

 

 

 

Wyruszamy na kilkudniowy trekking do Isalo National Park.
Tego dnia, dość późno idziemy jeszcze do wąwozu, gdzie można spotkać lemury katta. W lekkim, rozgrzanym zmierzchu kanion wygląda jak z „Księgi dżungli”,

 

a lemury skaczą sobie z drzewa na drzewo, powiadamiając się ostrzegawczo w swoim języku o naszym przybyciu.

 

 

 

Wracamy już w smolistej, afrykańskiej ciemności, od czasu do czasu rozświetlanej błyskawicami plątającej się wokół burzy.

Obóz rozbijamy po ciemku w wiosce, która rankiem budzi nas odgłosami budzącego się kolejnego, zwykłego dnia, jeszcze rześkiego, w którym słońce dopiero zaczyna swą niezmordowaną wędrówkę po nieboskłonie.

Po śniadaniu bez zwlekania wyruszamy w góry, które przypominają tu głowy cukru, z pionowo opadającymi ścianami. To dość często spotykana formacja górska na Madagaskarze.

Ściany potrafią mieć po 600 m bezwzględnego pionu, z gruboziarnistego granitu, bardzo ciekawie wybarwione dzięki występujących na nich porostach: białych, żółtych, pomarańczowych lub zielonych. Wygląda to tak jakby ktoś pomalował te ściany pędzlem w kolorowe pasy lub plamy. Często też zbocza gór pożłobione są głębokimi bruzdami utworzonymi przez ściekającą z nich wodę.

 

Idziemy dość zróżnicowanym terenem. Najpierw przez rodzaj sawanny, na której z góry widać ślady lokalnych, samoistnie wywołanych pożarów.

 

Potem wąwozami, poprzez uskoki skalne i przez rodzaj skalnego mostu na płaskowyż.

 

 

 

 

 

 

 

 

Czeka nas na nim popas, w trakcie którego nasza załoga przygotowuje nam posiłek. Przyglądam się temu z wysokości drzewa budząc tym ich wesołość.

Z płaskowyżu opuszczamy się stromą ścianą, ale z dobrze ukształtowanymi stopniami do upiornie gorącej i dusznej kotlinki. Jej przebycie daje nam się mocno we znaki i z trudem, acz z ulgą wydostajemy się na garb, z którego już tylko – tylko do wąwozu z wodospadem – oazy nazywanej Kuczi-Kuczi.

Idę pierwsza, zdecydowanie najszybciej, więc nasz przewodnik przydziela mi jednego z tragarzy, jako lokalnego anioła stróża. Niesie on ze sobą żywą kurę przywiązaną za nogi do jakiegoś drąga, która wkrótce zostanie przerobiona na rosół, albo inne danie. Mięso tym sposobem dłużej będzie świeże. Przyznam, że ujmuje mnie ten gość tym, że jest dyskretnie opiekuńczy, a i kurą zajmuje się zupełnie przyzwoicie. Zresztą na każdym postoju stawia ją na nogi, a ja wylewam jej trochę wody ze swojej manierki. Nieco go to dziwi i bawi, ale i tak mam wrażenie, że obustronnie darzymy się sympatią, co zresztą na koniec postanowiłam potwierdzić dyskretnie wręczonym mu dodatkowym, osobistym napiwkiem.

 

Wąwóz jest niesamowity! Las palm, czysta woda zbierająca się w formie jeziorka przed uskokiem, z którego opada ok. 80 metrowym wodospadem gdzieś dalej w głąb, czego z naszego obozu już nie widzimy.

 

 

Wszyscy po kolei zaraz po przyjściu, zdejmujemy tylko buty i w ubraniu, z poczuciem niesamowitej ulgi wskakujemy do jeziorka, aby przywrócić w miarę normalną temperaturę naszych ciał.

 

Miejsce wśród pomarańczowo-żółtych, płytowych skał, z łachami białego piasku jest niezwykle urokliwe. Czujemy się jak wędrowcy na pustyni, którzy dotarli do oazy, taki nastrój udziela się bez wyjątku wszystkim.

Nasza załoga jest rozgadana, roześmiana, po rozstawieniu namiotów rozpala ognisko i urządza rodzaj fety, ze śpiewami przy bębnach, gitarach i piszczałkach. Widać, że wyrobieni są wokalnie, ładnie śpiewają, a rum i trochę lokalnego alkoholu rozgrzewa nas wszystkich.

Przewodnik i tragarze zapraszają mnie do tańca, a ja bez wahania dostosowuję się do ich rytmu i ruchów.

 

 

Był, to wieczór z atmosferą, którą może wytworzyć tylko określona sytuacja i cały ciąg takich, a nie innych zdarzeń, nie do przewidzenia i nie do odtworzenia. W końcu jednak zmęczeni lądujemy w namiotach, tym bardziej, że krążąca pod wieczór w oddali burza dociera także do nas i zaczyna potężnie padać. Z niepokojem myślę co będzie za jakieś 2 godziny, kiedy cała ta woda zacznie spływać z gór naszym kanionem. No i niestety „wykrakałam”! Wkrótce czuję, że zaczynam w namiocie pływać na karimacie, a za chwilę w obozie robi się niezwykły ruch, bo tragarze w pośpiechu zarządzają ewakuację. Wszyscy miotają się po ciemku, szukając bezpiecznego miejsca. Żeby nie robić dodatkowego problemu, zabieram swój śpiwór i rzeczy i podchodzę parę metrów w górę, kładę się wprost na ścieżce, pod gołym niebem, z którego już nie pada.

Przychodzi do mnie przewodnik przynosząc grubszy materac, pytając czy czegoś mi nie trzeba i czy jednak nie chcę wrócić do któregoś z przestawionych namiotów? Panuje w nich jednak straszny ścisk, który potęguje dodatkowo spory spadek terenu. Choć rankiem wszyscy raczej pogodnie komentujemy tę powódź i rozpatrujemy ją w kategoriach niezłej przygody, to widać że nieprzespana noc dała nam porządnie w kość.

A tu czeka nas wyprawa do Groty Portugalczyków, w której kiedyś podobno wylądowali Portugalczycy, w czasach kiedy do tego miejsca sięgało morze. Wydaje nam się to mocno naciągane.

 

 

Jest niemiłosiernie gorąco i wleczemy się jak muchy w smole, bez życia, chęci i zapału, z myślą żeby jak najprędzej wrócić nad wodospad. Co tu dużo mówić – jesteśmy po prostu zmęczeni.

Kolację jemy po ciemku, przy świetle latarek. Zaczynają latać jakieś wielkie owady, które boleśnie tną. Mam długie spodnie, ale nie włożyłam skarpetek i raptem czuję, że jedna z nich bardzo mocno i boleśnie ucięła mnie w kostkę prawej nogi. Choć specjalnie się tym wtedy nie przejęłam, to okazało się, że był to początek mojej osobistej survivalowej przygody, która towarzyszyła mi już do końca wyjazdu.

Dzień powrotu do wioski jest trudny. Musimy wyjść bardzo wcześnie – ok. 4 rano, bez śniadania, żeby uniknąć koszmarnej spiekoty w kotlince i nie upiec się na uskoku podejściowym na płaskowyż. Była to bardzo dobra i słuszna decyzja!

W rześkim jeszcze powietrzu budzącego się dnia idzie mi się wyśmienicie i przyznaję, że daję się podpuścić i wciągnąć w rywalizację z tragarzami: kto kogo przegoni?, a może bardziej – czy dam im radę? Wyczuwam, że są tego ciekawi i tym razem bezpośrednio towarzyszy mi najbardziej rączy z nich. I kiedy tak pomykamy opuszczając się z płaskowyżu w dół słyszę z góry gromki głos Zenka: Dżanina! Nie daj się im!

 

Nie pozostało mi więc nic innego i „nie dałam się im” z czego po dojściu do wioski wszyscy serdecznie się śmiejemy.

 

Moja ukąszona noga niewielkim krwawieniem zaczyna dopiero sygnalizować, że dzieje się z nią coś niedobrego. Póki co zaklejam rankę plastrem z opatrunkiem.

 

Zwykłym lokalnym busem cały dzień przeprawiamy się na północ do wnętrza wyspy, do miejscowości o wdzięcznej nazwie Ambalawo (Ambalavoao).

 

 

 

 

 

Całodniowa podróż w towarzystwie mieszkańców i w normalnych dla nich warunkach pozwala znakomicie poznać ich sposób codziennego życia i poczuć atmosferę tego kraju. Ta część wyspy jest zupełnie odmienna od jej obrzeży, a krajobraz istotnie się zmienia.

 

 

 

 

 

 

Wjeżdżamy w skalistą krainę oddzielnie tłoczących się gór, u podnóża których rosną przedziwnie egzotycznie wyglądające rośliny. Przyjechaliśmy tu głównie w celu odwiedzenia prywatnego rezerwatu lemurów katta.

Rezerwat położony jest wśród zwaliska skał, z licznymi grotami i jaskiniami, porośnięty lasem, w pobliżu jeziora. Lemury maja tu znakomite warunki do bytowania, a dzięki troskliwej, choć dyskretnej opiece ludzi są lekko oswojone i nie tak bojaźliwe.

Możemy je bardzo dokładnie obejrzeć, fotografować, a jednocześnie zachowujemy bezpieczny dla nich dystans. Zwierzątka te, ze swym umaszczeniem, z ogonami w pręgi i żółtymi oczami, mogą kojarzyć się nieco z kotami syjamskimi. Niewątpliwie przypominają koty i być może stąd ich nazwa – katta od słowa „cat”. Kontakt z tymi stworzeniami jest bardzo sympatyczny i bardzo dobrze nas nastraja.
Stan mojej nogi niestety się pogarsza. W hotelu robię sobie okład z altacetu i decyduję się na doustne przyjmowanie jedynego antybiotyku, jaki posiadam w swojej podróżnej apteczce – doxycykliny. Nie mam go za wiele, tym bardziej, ze z braku innych środków odkażających część drażetek poświęcam na bezpośrednie posypanie ropiejącej już rany. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to właściwe wykorzystanie tego leku, ale jakoś trzeba sobie radzić.

Z Ambalavao jedziemy do Parku Narodowego Andringira, na 3 dniowy trekking, którego celem jest wejście na szczyt Pik Bobby (nazwa ang.). Dojazd do granicy parku to prawdziwe wyzwanie, bo droga jest karkołomna. Samochodem bez napędu na 4 koła byłoby to po prostu niemożliwe. Czasami musimy się zatrzymywać, czekając, aż ci którzy nie poradzili sobie dostatecznie z tym wyzwaniem i np. wpadli kołami po podwozie na głębokich koleinach lub na prymitywnych mostkach, jakoś się stamtąd wykaraskają. Mamy tylko nadzieję, że jeżeli nam się to przytrafi, to nie będzie nas wtedy wewnątrz pojazdu.

 

Pogoda jest marna, jak to w wyższych górach bywa (2200 m n.p.m.), a poza tym zaczyna się pora deszczowa. Jest pochmurno, deszczowo, wietrznie i bardzo zimno. Krajobraz jest piękny: porośnięty krzakami niczym kosodrzewiną, wodospady i jeziorka, szare skały o przedziwnych kształtach i z licznymi wnękami i misami ukształtowanymi przez spływające potoki.

 

 

 

 

Spora część obszaru została strawiona przez pożar i na tym czarnym tle kwitnie tysiące białych kwiatów – anemonów wyglądających jak zawilce, a wśród ocalałych krzewów fruwają płochliwe ptaki, czerwone niczym gile.

 

 

 

Dochodzimy do miejsca biwaku, gdzie rozstawiamy namioty. Okazuje się, że brakuje nam jednego namiotu i razem z Anią przyjmujemy do naszego niewielkiego „igloo” dodatkowo Karola.

 

Czuję się kiepsko. Moja noga wygląda już jak podgotowana golonka i trudno mi ja wtłoczyć do buta, a dodatkowo boli mnie gardło i mam katar, będące następstwem podróży w klimatyzowanym pojeździe.

Rano, w zimnej mgle i w wietrze wyruszamy na szczyt. Otoczenie jest bardzo ciekawe, zaskakująco górskie, być może dlatego właśnie, że jest taka pogoda, a nie morderczy upał i słońce. Tym razem idę wolniej, razem z Karolem i Moniką, która marznie, bo jest zdecydowanie zbyt lekko ubrana. I choć droga na szczyt technicznie nie stanowi problemu, to warunki w jakich się poruszamy powodują, że moi towarzysze po zdobyciu wierzchołka szybko z niego schodzą z powrotem.

Ja czekam jeszcze na pozostałych członków grupy, bo miło jest zobaczyć ich radość z osiągnięcia być może dla nich wcale nie tak łatwego celu, potem jednak szybko zbiegam do campu.

 

 

Wracamy odmienną drogą przez zupełnie bajkową dolinę, wyglądającą wprost mistycznie:

 

 

 

przez niecki utworzone ze skalnych płyt, w których leżą głazy okrągłe jak jaja, formacje jak narośla i grzyby,

 

 

 

 

 

 

 

rośliny pokryte kutnerkiem, rosnące wokół nieśmiertelniki, porosty w różnych kolorach i kształtach, cieki wodne pojawiające się nie wiadomo skąd,

 

a kłębiące się chmury i opary powodują, że atmosfera tego miejsca jest absolutnie wyjątkowa, niczym z krainy fantazy.

 

 

 

Ostatecznie docieramy do doliny z szeroką rzeką, z palmami i pólkami na których pasą się zebu (krowy).

W trakcie zejścia zadrapałam dłoń o jakiś patyk i sposób w jaki ta mała ranka zaczyna wyglądać napawa mnie lękiem czy to „coś” co mnie ugryzło, nie wpompowało we mnie tyle jadu, że teraz nie chce się ona goić, tylko tak jak noga, ślimaczy się i ropieje. Tu w górach niewiele mogę z tym zrobić, odkażam tylko wodą utlenioną i zakładam w miarę sterylny opatrunek. Nocujemy w liczniejszym towarzystwie innych wędrowców w pobliżu kamiennego schronu.

Im jesteśmy niżej, tym pogoda robi się lepsza i z przyjemnością przyjmujemy fakt, że robi się coraz cieplej. Kolejny dzień schodzimy na niziny w przepięknej scenerii szeroko rozpostartej doliny, zagospodarowanej piętrowo ułożonymi polami, okolonej wspaniałymi zerwami gór.

 

 

 

 

 

Mijamy niewielkie wioski, w których życie toczy się swoim codziennym rytmem, a ludzie w nich wydają się być zadowoleni i zadbani.

 

 

Schodzimy do osady, w której znajduje się baza wspinaczkowa Meva, stanowiąca punkt wypadowy na zerwy okolicznych gór, takich jak np. Cero Tore, w żółto-zielonkawe pasy. Prowadzą na nie niezwykle trudne i śmiałe drogi wspinaczkowe, niczym na El Capitan w Yosemitach. Wspinanie się na nich można rozpoczynać właściwie dopiero po godz. 14, bo wcześniej grozi to upieczeniem się niczym jajko sadzone na patelni.

Stąd zjeżdżamy już samochodami, a potem cały dzień przemieszczamy się do Tany*.
Tam w hotelu mogę więcej uwagi poświęcić nodze. Robię sobie ponownie okłady z altacetu i kontynuuję metody stosowane dotąd. Kostka jest spuchnięta, rana otoczona szerokim, purpurowym rumieniem, węzły chłonne w pachwinie mam powiększone, a dodatkowo ranka na dłoni zaczyna wyglądać podobnie. Całe szczęście nie mam gorączki i innych dolegliwości. Wygląda na to, że miałam szczęście, że to co mnie ugryzło, to nie był skorpion, albo mucha tse-tse, bo inaczej to już bym pewnie nie żyła! Teraz mogę już chodzić w tenisówkach, więc i noga ma więcej przestrzeni i oddechu.
Do L Ankarany jedziemy autobusem ok. 5 godzin. Czeka nas tam 3 godzinna wycieczka po parku narodowym z utworami skalnymi nazywanymi po malagasku tsingami, co oznacza „na palcach”.

 

Wyglądają one bowiem jak iglice utworzone w wapiennym podłożu, ostre jak brzytwy i żyletki i faktycznie chodzić po nich się nie da, a jeżeli już to zdecydowanie lepiej na palcach.

 

 

 

Podobne formacje widziałam już na wyspach w Tajlandii, ale na mniejszym obszarze i w mniejszej skali.

 

 

Wchodzimy też do głębokiej groty – jaskini, w której żyją nietoperze. Strasznie w niej śmierdzi i prawdę powiedziawszy jest to mało sympatycznie. Całe szczęście, że nie musimy brodzić w guanie tych nietoperzy, tak jak to bywa w niektórych jaskiniach w Brazylii.

W swej wędrówce stajemy też na krawędzi gigantycznego kamiennego leja, którym w głąb ziemi wnikają zlewające się w porze deszczowej trzy potężne rzeki. Ogrom tej „dziury” w ziemi napawa pokorą dla potęgi Natury.

 

Żeby pójść na tę wycieczkę musiałam wcisnąć swoją nogę w but turystyczny, co w połączeniu z panującym upałem powoduje, że boli mnie ona koszmarnie i pod koniec mam mroczki przed oczami. Całe szczęście docieramy do knajpy, gdzie jemy lunch. Parę osób decyduje się pójść jeszcze na jedną krótką pętelkę, a ja oglądam swoją nogę i ze zmartwieniem odkrywam, że to wyjście było dla niej tragiczne. Całą kostkę mam pokrytą pęcherzami, co powoduje, że przypomina ona krwawy, spleśniały befsztyk. W miarę możliwości staram się coś z tym zrobić, ale najlepsze z tego jest to, że mogę już chodzić w tenisówkach!
Wracamy do Ankarany, gdzie grupa idzie na kolację, a ja „pracuję” nad nogą. Podczas kolacji najwyraźniej zostało przegłosowane, że powinno się mnie wyekspediować do jakiegoś lekarza. Aczkolwiek na Madagaskarze są lokalni lekarze, to ewentualna wizyta u niego, połączona jest z takimi kłopotami, jak: koniecznością jego zlokalizowania, zwłoką w realizacji programu wyjazdu, a poza tym – co tu ukrywać – bardziej ufam swojemu rozsądkowi, obawiając się, że w wyniku tej wizyty później mogę mieć jeszcze gorsze kłopoty, że nie wspomnę o aids.
Rano, jeszcze po ciemku jedziemy na lotnisko i lecimy do Antsiranana na północy wyspy, a stamtąd busikami do Diego Suarez – dobrze rozwiniętej miejscowości turystycznej. Tam dla uspokojenia nastrojów grupy, razem z naszą liderką i lokalnym przewodnikiem jedziemy jednak do lekarza. Wśród morza slamsowych domków, przy jednej z wąskich, gliniastych uliczek zatrzymujemy się przed małym murowanym baraczkiem, w którym przyjmuje mnie młody, ciemnoskóry lekarz. Nie zna angielskiego, więc nasza konwersacja odbywa się następująco: ja mówię po angielsku do naszego przewodnika i pokazuję na migi lekarzowi, przewodnik tłumaczy na francuski i ostatecznie noga w kostce zostaje w całości zasmarowana jodyną i zalepiona opatrunkiem, rana na dłoni podobnie.

Dostaję receptę na jakąś maść do smarowania i jakiś antybiotyk, którego nazwa nic mi nie mówi, jakieś mikstury do popijania i zalecenie: moczyć w morskiej wodzie. Za wizytę zapłaciłam ok. 20 euro, które mam nadzieję zwróci mi ubezpieczenie, o ile uzna kuriozalny rachunek pana doktora.
Nie chcę tu deprecjonować roli pana doktora, bo myślę, że jego działanie było pewnie właściwe, tylko ja miałam ograniczony kredyt zaufania do tamtejszej opieki zdrowotnej. Poza tym wizyta ta była bardziej potrzebna pozostałym uczestnikom wycieczki, niż mnie, co też potrafię zrozumieć i dlatego na nią się zdecydowałam. Postanawiam pozostać przy doxie i wykupuję tylko tę maść i bandaż, bo kończą mi się środki opatrunkowe.

Jedziemy nad zatokę Paje de Sahelavo, o pięknej lazurowej wodzie, z idealnie stożkową wysepką pośrodku.

 

 

Po drodze oglądamy baobaby butelkowe, typowe dla Madagaskaru i inne endemiczne rośliny. Nad zatoką niczym kolorowe motyle krążą skrzydła skajtowców, którzy licznie odwiedzają to miejsce.

 

Wszyscy cieszymy się z tego morza i z chwili autentycznego relaksu, a ja chyba najbardziej. Moja rana wyraźnie się oczyszcza w słonej wodzie. Przed samym powrotem smaruję ją, zgodnie z zaleceniem pana doktora poleconą mi maścią.
W trakcie powrotnej jazdy samochodem czuję jednak, jak z sekundy na sekundę moja noga zamienia się w cykającą bombę zegarową. Wpadam do hotelu i rzucam się do łazienki, żeby zmyć tę maść. Nie rozumiem co się dzieje, bo noga zrobiła się gorąca, czerwona, węzły chłonne w pachwinie mam obrzmiałe. Czytam starannie co jest w tej maści i okazuje się, ze jest to jakiś 2% kwas czegoś tam.

Kiedy wszyscy idą na kolację, ja zaczynam uważnie przyglądać się swojej nodze i widzę, że w miejscu ugryzienia jest teraz tam coś czarnego, jakby spalonego? Czyżby przez ten kwas? Dochodzę do wniosku, że może tam siedzi jakieś żądło, które ten kwas zaczął rozpuszczać i stąd taka gwałtowna reakcja organizmu? Napełniam szklankę wodą, wkładam w nią grzałkę, malutki scyzoryk, pincetę i igłę, gotuję wszystko przez jakiś czas i zabieram się do operacji. Scyzorykiem nacinam ropień i staram się wydłubać to „coś”, po czym po oczyszczeniu rany do czerwonej, zdrowej krwi zakładam w miarę sterylny opatrunek, zjadam przyniesioną mi przez kolegów kolację i idę spać, licząc na to, że jutro będzie lepiej! Niestety następnego dnia nie jest dużo lepiej!

Łodzią płyniemy na 3 dni na wyspy, będące ścisłym rezerwatem. Na jednej z nich jakiś Francuz prowadzi rodzaj obozu dla wspinaczy, do którego parę razy w roku zabiera ok. 12 osób.

 

Wyspy są skaliste, z fantastycznymi ścianami, na których poprowadzone są odpowiednio przygotowane drogi wspinaczkowe, podobnie jak w skałkach krakowskich. Jest się gdzie pogimnastykować w skale i powspinać !

 

 

 

Woda oceanu jest krystalicznie czysta, rafa koralowa na wyciągnięcie ręki, podchodzi pod samą plażę.

 

 

 

Na całym terenie wyspy obowiązują bardzo ostre reguły: sikamy do morza, grubsze potrzeby załatwiamy w prowizorycznie skleconej toalecie, której zawartość, jak sądzę też ostatecznie ląduje w morzu. Pilnujemy się, żeby nie zdeptać przypadkiem licznie biegających tu z muszlami na grzbiecie krabów, nie wskazujemy niczego palcem, bo tu jest to „FADI” i przodkowie się obrażą i przestrzegamy jeszcze kilku innych zasad. Śpimy w namiotach rozstawionych w nadmorskich zaroślach, tak że sobie wzajemnie nie przeszkadzamy, jest pseudo prysznic ze słodką wodą, którą tutaj dowieziono w kanistrach, razem z nami. Pełne wyżywienie zapewnia nam Francuz z załogą, można u niego też wypożyczyć sprzęt wspinaczkowy i do pływania z fajką.
Razem z nami na wyspy przybyły 3 pary: Francuzi, Niemcy i Anglicy.

Drogi wspinaczkowe kuszą do zmierzenia się z nimi. Francuzi – jak niezmordowane maszyny do wspinania nie odpuszczają żadnej chwili, Ania – nasza przewodniczka zostaje zaproszona do zespołu Anglików, ja też mam wielką ochotę, ale trochę się boję, że jak się zadrapię, to znowu da znać o sobie siedzący we mnie „obcy”.

 

W końcu jednak nie wytrzymuję, ścisło bandażuję nogę, przyklejam plaster na dłoń i ostrożnie, z górną asekuracją, w tenisówkach przymierzam się do jakiejś drogi w skali 5. Wspina się tu fantastycznie, bo granit jest szorstki, o dużej przyczepności, a jednocześnie chwyty są dobre, konkretne, a nie obłości i wymycia. Odczekałam jedno popołudnie, żeby zorientować się, jak będą się sprawować moje obtarcia i z radością stwierdzam, że jest całkiem ok! W następnych dniach zrobiłam jeszcze ze 2-3 drogi (5C), dzięki czemu mogę powiedzieć, że wspinałam się na Madagaskarze!

Korzystając z tego, że młoda Niemka jest studentką medycyny, proszę ją aby zerknęła na moją nogę. Kiedy zdejmuję opatrunek, młoda lekarka powiedziała tylko przeciągłe „wooow”, Francuz – gospodarz zrobił zatroskaną minę, a nasi „serwisanci” zbledli! Wygląda to lapidarnie rzecz ujmując mało „apetycznie” i pada stwierdzenie, że to może być leiszmanioza, czyli jednak „obcy”. Okazało się jednak, że Monika – koleżanka z wyjazdu może teraz mi odstąpić mocniejszy antybiotyk (proxacin), który według lekarki nie jest najlepszy, ale na pewno lepszy niż moja kończąca się już doxa. Staram się możliwie dużo chodzić w słonej wodzie i powoli, acz nieznacznie mam wrażenie, że sytuacja jakby się nieco poprawiała.

Pod nasze wyspy podpływały wieloryby i delfiny, a obsługa wypływała co rano i łowiła ośmiornice i małe rekiny na obiad, a my przemieszczaliśmy się łodzią z jednej wyspy na drugą. Było to bardzo miłe zakończenie całego wyjazdu, chociaż wcale nie takie proste i nie w stylu all inclusive !

Dla wielu ludzi magia wypraw i wyjazdów kryje się między innymi w tym, że czasami drobne na nich wydarzenia potrafią w zupełnie nieprzewidywalny sposób nadać im niepowtarzalny koloryt i klimat. Podobnie, jak na obrazie dostrzegamy jakiś szczegół, który dla nas jest najbardziej interesujący, podczas kiedy dla innych jest zupełnie nieistotny, tak na wyjazdach pewne sytuacje je determinują i zapamiętujemy z nich :
– to było wtedy, kiedy walczyłam o nogę,
– to było wtedy, kiedy ktoś niespodziewanie wręczył mi owoc granatu, kiedy   umierałam z głodu,
– to było wtedy kiedy słońce spaliło mnie na skwarkę.

I przyznacie sami, że wtedy szczególnie układają się one we „wspaniałe historie do opowiadania”.

 

(*) Tana – inna potoczna nazwa dla Antananarivo.

Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *