Grudniowe dni należą do najkrótszych w roku, a jak jeszcze trafi się na pochmurny i szary, to wydaje się on jeszcze krótszy niż wynikałoby to z kalendarza astronomicznego.
W jeden z takich dni postanowiłyśmy z Grażyną wybrać się na Grań Apostołów na Żabim Szczycie Niżnim nad Morskim Okiem.
Wychodzimy jeszcze po ciemku, aby zdążyć z ukończeniem drogi przed zmrokiem.
Po ciemku nie jest łatwo ocenić w pełni stan pogody i przewidzieć, jak sytuacja rozwinie się w ciągu dnia. Jest dość zimno, w zasadzie bez wiatru, choć gwiazd nie widać. Droga wymaga pokonywania uskoków w kolejnych iglicach tzw. „Apostołów”, pomiędzy którymi znajdują się przełączki.
Z niektórych jest możliwość w miarę dogodnego wycofania się w przypadku np. załamania pogody lub w innych nieprzewidzianych sytuacjach.
Zaczynamy wspinać się o szarówce, choć na niebie widać dość gęste, ciężkie chmury. Chcemy wykorzystać fakt, że już tu podeszłyśmy, uspokojone myślą, że w razie czego zawsze możemy wrócić.
Jak zwykle wspinaczka wciąga nas na tyle, że dostrzegamy gęstniejące chmury dopiero kiedy zaczyna padać drobny śnieg. Po pokonaniu kolejnej iglicy stajemy na przełączce, nad którą piętrzy się ok. 20 metrowa pionowa czysto skalna ściana wyglądająca na trudną i nieprzystępną. Z nieba spadają już duże mokre płatki śniegu, które wszystko wokół zaczynają oblepiać jednolitą warstwą. Dodatkowo pojawia się wiatr, który miecie tym śniegiem po oczach i zwiewa ten świeży, nagromadzony na szczycie uskoku.
Rozglądamy się za możliwą drogą odwrotu, a tu akurat przedstawia się to wyjątkowo marnie. Wymagałoby to wykonania zjazdów na linie do pobliskich żlebów. Z kolejnej przełączki widać natomiast możliwość wykonania trawersu do żlebu spadającego z Owczej Przełęczy wiodącego wprost nad Czarny Staw.
Pozostaje tylko pokonać ten uskok.
Los decyduje, że na mnie wypada przejście na „pierwszego” tej ścianki. Zbieram sprzęt i startuję. Od razu czuję, że nie będzie łatwo. Skała jest śliska pokryta zamarzającym na niej mokrym śniegiem. Wspinanie się w skale w rakach, to nie jest najlepsze rozwiązanie, ale nie ma rady – teraz już ich nie zdejmę. Do tego wszystkiego wiatr zawiewa mi oczy śniegiem, który osadzając się na moich rzęsach, kompletnie skleja mi oczy. Co i rusz muszę zdejmować rękawiczki, żeby ciepłem dłoni je odmrozić. Wszystko to powoduje, że wolno mi idzie.
Grażyna stojąca bez ruchu na stanowisku poniżej, zaczyna potężnie marznąć. Trzyma w rękach linę, którą mnie asekuruje i powoli traci w nich czucie. Żeby je rozgrzać zaczyna nimi uderzać o skałę, ale na niewiele się to zdaje. Mam świadomość, że guzdrzę się, ale z drugiej strony zdaje sobie sprawę, że jak spadnę, to tylko pogorszę sytuację.
Uważam i staram się poruszać najszybciej jak mogę i strasznie mi żal partnerki. Takie trwanie na stanowisku jest bardzo trudne, czas wlecze się wtedy niemiłosiernie! Poza tym martwię się, jak ona sobie później tu poradzi z tymi drewnianymi rękoma. W końcu docieram do wierzchołka, a za nim zakładam porządne stanowisko i ściągam Grażynę ze sztywną asekuracją, na tzw. „bloku”. Pokonanie tego odcinka też nie poszło jej szybko, ale najważniejsze, że już była w ruchu.
Zdejmuje rękawice,a jej ręce wyglądają na zmaltretowane. Zwijamy sprzęt do plecaków, pozostając jednak nadal związane liną. Trawers do wypatrzonego żlebu wymaga przecięcia paru górnych pól śnieżnych, a przy świeżym opadzie śniegu boimy się, że mogą być lawiniaste. Pokonujemy je kolejno, jedna po drugiej, a niżej zjeżdżamy na siedzeniach do Czarnego Stawu.
Tam rozwiązujemy się i szybko wracamy do schroniska. Od razu z Grażyną idziemy do „goprówki”, aby uzyskać pomoc dla jej rąk, które są czerwone i mocno opuchnięte.
Opowiadamy co i jak, a dyżurujący ratownik mówi: Oj dziewczyny! To wy nie wiecie co trzeba było zrobić w takich okolicznościach? Trzeba było po prostu na nie nasiusiać, to by się rozgrzały!
No coś takiego! Nawet nam to nie przyszło do głowy! Co prawda – łatwo to powiedzieć facetowi!
Ostatecznie okazało się, że dłonie Grażyny były głównie mocno poobijane, tak gorliwie starała się je rozgrzać. Zagoiły się po paru dniach.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska