Z obozu wysuniętego w kolebach pod Monte Rosą korzystałam podczas obu pobytów w Alpach Szwajcarskich zarówno w 1974 jak i 1977 roku. Czuliśmy się tam bardzo zadomowieni i mimo, iż bywała tam często liczna grupa osób, to wszyscy znajdowali sobie tam jakieś dogodne miejsce do biwakowania przez kilka dni.
Podczas pierwszego pobytu stamtąd właśnie wyruszyłyśmy z Grażyną i Tadkiem na Monte Rosę i jej najwyższy wierzchołek Duforspitze.
Pogoda tego dnia jest dość dziwna i niejednoznaczna. W zasadzie jest słonecznie, ale bardzo wietrznie i niebo stale zakrywa cienki woal prześwietlonych słońcem chmur.
Droga wiedzie dużymi połaciami pokrytego świeżym śniegiem lodowca, którego zlodowaciałe drobinki porywane wiatrem sieką po twarzy i zaklejają okulary. Dodatkowo wiatr uciążliwie szarpie skafandrami, zrywając nam kaptury z głowy. Ciągłe ich poprawianie, a także jednostajny szum wywołany telepiącym się ortalionowym okryciem jest bardzo irytujący. Nic więc dziwnego, że w pewnym momencie zaciągam troki kaptura tak, że okala on szczelnie moją twarz. Po pewnym czasie z lodowca wbijamy się w ciąg grani wiodącej poprzez kolejne grzbiety, uskoki i iglice.
Droga jest bardzo urozmaicona i wspinaczka całkowicie nas pochłania, ale ostatecznie dotarcie na szczyt zajmuje nam dużo czasu. Czeka nas jeszcze powrót przez cały lodowiec. Pogoda cały czas jest niezmienna i stabilna. Kiedy słońce chyli się ku zachodowi docieramy do naszego obozu i tam dopiero rozbieramy się z naszego ekwipunku.
Kiedy rozwiązuję i ściągam kaptur czuję, jak bardzo pali mnie cała twarz. Grażyna spogląda na mnie i wizę w jej oczach spore zaniepokojenie. Mówi: strasznie opalona jesteś. Jestem o tyle zdziwiona, że przecież cały dzień na niebie gościły niezbyt grube, ale jednak chmury. Rano okazuje się, że nie mogę nawet dotknąć spłachetka swojej twarzy, żeby nie poraził mnie dojmujący ból.
Moi koledzy patrzą na mnie z przerażeniem – moja twarz stanowi bowiem jeden wielki bąbel, podeszły osoczem. Zrozumiałam, że słońce przeświecające przez chmury cały dzień bez przeszkód penetrowało moją twarz i po prostu doznałam poważnych poparzeń.
Wszyscy doradzają mi szybki powrót do Zermatt i udanie się tam do lekarza. Powrót nie był wcale prosty. O ironio – pogoda jest idealna, a słońce świeci pełnym blaskiem, a ja muszę się przed nim bezwzględnie chronić. Z cienkiej apaszki robię sobie kwef, zakrywający cała twarz. Całe szczęście jest na tyle prześwitująca, że potrafię odróżnić nierówności drogi, nie mniej jej dotyk, każde jej muśniecie jest nieznośne bolesne.
Docieramy z Grażyną ostatecznie do pustej w tej chwili naszej bazy w Zermatt. Nawet nie rozpatruję możliwości udania się po jakąś pomoc medyczną, bo po prostu mnie na to nie stać. Robię rzecz, która później została mocno skrytykowana przez wszystkich znajomych lekarzy. Zdezynfekowaną igłą przebijam w kilku miejscach pęcherze na swojej twarzy, z których zaczyna sączyć się bezbarwne osocze. W nocy mój śpiwór robi się wokół głowy zupełnie mokry. Następnego dnia pęcherze zaczynają przysychać i twarz już mnie tak strasznie nie pali. Kiedy koledzy wracają z gór śmieją się ze mnie, że wyglądam jakbym wyszła z pożaru, gdyż jestem pokryta suchą, stwardniałą, pomarszczoną skórą. Po paru dniach zaczyna ona ze mnie opadać niczym z liniejącego węża.
Całe szczęście ta nowa, spodnia warstwa jest czysta i bez blizn, a przed powrotem do kraju zdążyła się zagoić i kolorystycznie wyrównać. Co ciekawe, po tej przygodzie znacznie spokojniej się opalam – słońce nie łapie mnie tak gwałtownie. Bardziej też się pilnuję, pamiętając, że promienie UV działają nawet przez chmury.
W kolebowym obozie pod Monte Rosą także w 1977 roku ponownie spotkała mnie „poparzeniowa” historia. Całe szczęście mniej dramatyczna, a raczej śmieszna. Posiłki gotowaliśmy sobie tam wszyscy na tzw. juwlach –maszynkach benzynowych.
Nasze śniadania ze względu na brak pieczywa z konieczności najczęściej stanowiła owsianka sporządzana z mleka w proszku. Po ugotowaniu jej pewnego ranka, Mirek ujął menażkę w uchwyt i chciał ją przenieść na pobliski płaski kamień, którego używaliśmy jako stołu. W tym czasie ja zamykałam dopływ paliwa w palniku, a menażka znalazła się na moment nad moją głową. Trzeba trafu, że wtedy właśnie wysunęła się z uchwytu i …. cała gorąca owsianka wylądowała na mojej głowie, spływając gorącymi soplami na twarz i ramiona. Nawet nie było czasu, żeby jakoś na to zareagować.
Anka – koleżanka będąca lekarką powiedziała tylko ze stoickim spokojem: białko ścina się w temperaturze 70 st. C. Na tej wysokości woda wrze na pewno w niższej, a poza tym…może zdążyła też trochę ostygnąć? Masz szanse zachować włosy. No właśnie – włosy!
Wtedy miałam długie, upinane na głowie włosy, w tej chwili szczelnie pokryte słodką owsianką. Usunięcie tego owsianego czepka nie było proste. Jedyna dostępna woda pochodziła z cienkich strumyczków wytopionych w godzinach południowych z lodowca i miała temperaturę bliską zera albo ze stopionego na maszynce śniegu. Udało mi się co prawda usunąć większość płatków owsianych, ale do końca tego górskiego wyjścia chodziłam ze swoistą „maską upiększającą” ze słodkiego mleka.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
Zdjęcia zapożyczone:
Foto tytułowe – https://szwendamsie.pl/blog/podroze/wyprawa-na-najwyzszy-szczyt-szwajcarii-prolog
Foto 1 – https://climber.rafalantoniewski.pl/dufourspitze-4633-monterosa/
Foto2 – https://www.explore-share.com/trip/dufourspitze-climbing-mont-rose-massif/