Nasi przyjaciele Ewa i Rysiek – wypróbowani towarzysze wielu rajdów i wypraw, w 2013 roku namówili nas na wspólną wycieczkę na Krym.
Nie przepadam za wieloosobowymi, zorganizowanymi przez biura podróży wyjazdami, nie mniej cel podróży zdawał się uzasadniać korzyści skorzystania z takiej oferty.
Opowieść tę pozwolę sobie nietypowo zacząć od spostrzeżeń i uwag natury społecznej i socjologicznej,
Po Związku Radzieckim podróżowałam ok. 30 lat temu, przemieszczając się przez jego terytorium w ramach wypraw wysokogórskich do Afganistanu i Nepalu, o czym opowiadałam w moich relacjach: „Nepal 1978” i „Budda bez twarzy”. Wiedziałam z grubsza czego mogę się spodziewać i mimo upływu tylu lat zaskoczyło mnie, że moje doświadczenia z lat dawnych w dużym stopniu pokrywały się z zastaną rzeczywistością. Odniosłam wrażenie, że dystans, który dzielił nasze kraje utrzymał się, a nawet istotnie pogłębił. I choć Ukraina jest już niezależnym od Rosji, suwerennym krajem, a Ukraińcy mocno i zdecydowanie manifestują swój nacjonalizm, to nie sposób nie dostrzec widocznej na każdym kroku „sowietczyzny”, wyzierającej zarówno w bogatych, jak i biednych jej rejonach.
Gdy coś takiego stwierdzam, często pada pytanie: ale na czym to polega? w czym to dostrzegasz?
Tak naprawdę trudno to w jednoznaczny i konkretny sposób wyjaśnić, bo to w bardzo istotny sposób jest kwestią indywidualnej wrażliwości i zależy od emocji, które nami targają na widok pewnych zjawisk i obrazów. Spróbuję to jednak przedstawić w paru słowach.
Według mnie manifestuje się to m.in. w sposobie, w jaki ludzie podchodzą do otaczającej ich rzeczywistości, gdzie króluje: bylejakość, niedbałość o otoczenie, brak poczucia minimum estetyki w powszednim życiu.
Poza obszarami do „wyższych celów”, w jakimś stopniu uprzywilejowanymi i wyznaczonymi traktami turystycznymi spotyka się więc: wszechobecne rozpadające się domy, odpadające tynki i mury, porozrzucane, przewalone, rdzewiejące płoty, konstrukcje nie wiadomo czyje i pozostawione na wieczne trwanie w ruinie, byle jak, byle najprościej poprowadzone rurociągi, zapadające się chodniki lub w ogóle ich brak, hotele i domy budowane bez dróg dojazdowych, byle jak sklecone budy z blachy, dykty lub czego tylko się da, bloki łatane płytą paździerzową ….
Można by wyliczać dalej, ale istotniejszy jest, jak mi się wydaje, nawet inny problem – sposób myślenia ludzi, w którym brak jest poczucia, że od ich działania i inicjatywy może zależeć ich byt, że na tę otaczającą ich rzeczywistość mogą w jakiś sposób sami wpłynąć i ją ukształtować.
Indywidualna przedsiębiorczość zdaje się ograniczać do absolutnego minimum, tak żeby tylko przetrwać, a przy tym wydatkować minimum energii. A więc sprzedawcy roznoszą suszone ryby, owoce i wypieki na stacjach kolejowych i na plażach, ktoś usiłuje sprzedawać jakieś materiały budowlane w skleconych barakach lub wprost z placu, w hoteliku „stołówka wydaje” ściśle odliczone porcje i posiłki ograniczone do minimum przyzwoitości, gdyż pewnie polowa ich wartości idzie do czyjejś prywatnej kieszeni.
Z podobnymi problemami można się spotkać też w innych krajach Dalekiego Wschodu (np. w Indiach), ale tam one wydają się być wkomponowane niejako w egzotyczny i kulturowy koloryt, może dlatego, że nie są przy tym unurzane w wielkomocarstwowej, imperialistycznej propagandzie i puszeniu się na „wielkich” tego świata.
Kiedy stajesz przed gigantycznym, pałacowym budynkiem zwykłego dworca kolejowego, na którym widnieje wielki neon: „Witamy w mieście – bohaterze”, a na szczycie powiewa gigantyczna flaga, albo stajesz pod pomnikiem „sierioznych” (groźnych) mężczyzn o twarzach z grymasem buntu, gniewu, z których ust zdaje się wydobywać ryk: „Urrra ! Za rodinu, na boj, na boj, na boj!”, to skóra cierpnie ci na karku, jednocześnie przenosząc wzrok nieco w bok, albo pod nogi widzisz ponurą egzystencjalność, to nijak to nie przystaje jedno do drugiego i opanowuje cię chęć ucieczki.
W tym wszystkim jednak nie sposób nie dostrzec nieprawdopodobnej zdolności i umiejętności do przetrwania ludzi, którzy wbrew wszystkiemu, co dla innych jest trudne do pojęcia, potrafią sobie radzić z dniem codziennym i nim się cieszyć. Niebotycznie zatłoczone marszrutki (autobusy komunikacji lokalnej), pozbawiające ludzi kompletnie obszaru prywatności, kursują regularnie i sprawnie, koleje – prymitywne, w niezmienionym kształcie od dziesięcioleci, prawie tak jak rosyjska czapka uszatka, są punktualne, wyposażone w ciepłą i zimną wodę, kipiatok (wrzątek z kolejowego szybkowara ) dostępne przez cały okres podróży, a dworce i perony są nadspodziewanie czyste.
Wszystko o czym wspominam, są to rzecz jasna spostrzeżenia z pozycji przygodnego turysty, na poziomie tego co widzą oczy, bez wnikania w przyczyny, uwarunkowania, bez dokonywania głębszej analizy, ale taki jest przecież pryzmat przez jaki oglądamy kraj naszej podróży.
Nasza wycieczka na Krym zaczęła się od Lwowa.
Miasto, którego polskość jest nie do wymazania, którego niepowtarzalny klimat jest odczuwalny do dziś.
Mimo poważnych zniszczeń wynikających z dziesiątków lat zaniedbań, niezwykła uroda architektury z dbałością o detale sprawia, że nie sposób nie rozumieć, że musiało być ono przed wojną absolutnie niezwykłe. Zresztą gołym okiem widać, że mniej więcej do granicy Lwowa cały kraj jest jakby inny. To niesamowite, że przez tyle lat nie zatarły się całkowicie wpływ polskości na te ziemie, będące niczym fala morska, która omywa brzeg czyszcząc go i wyrównując.
We Lwowie razem z przewodniczką polskiego pochodzenia zwiedzamy: Operę, Cerkiew Przemienienia Pańskiego, Katedrę Ormiańską, Dom Pór Roku na ul. Ormiańskiej, Rynek ze sławnymi kamienicami,
Pałac Lubomirskich, Ratusz, Katedrę Łacińską, Cmentarz Łyczakowski, Cmentarz Orląt Lwowskich.
Poza tym włóczymy się po lokalnych knajpkach, które powstały tu starając się przyciągać turystów czymś niezwykłym i nietypowym, nawet jak zakrawa to na „wyprzedaż” sowieckiej, socjalistycznej spuścizny w stylu knajpy urządzonej na podobieństwo ruskich koszar wojskowych.
Pociągiem, tzw. „plackartą” nocą przemieszczamy się do Kijowa. „Plackarta” to wagon, w którym umieszczone są miejsca sypialne, bez zamykanych przedziałów, a w formie powtarzających się zblokowanych miejsc: 4 składane leżanki w poprzek i 2 wzdłuż wagonu, z korytarzem pomiędzy. Być może rozwiązanie prymitywne, ale wygodne i sprawnie obsługiwane przez gospodarza wagonu.
W Kijowie natrafiamy na obchody Dnia Niepodległości, co utrudnia nam nieco poruszanie się po mieście, w którym odbywa się kilka demonstracji, pochodów i manifestacji. Nie mniej bardzo ciekawie jest obserwować ludzi w odświętnych strojach narodowych, dumnie przez nich eksponowanych: wyszywanych krzyżykami bluzkach, sukienkach, koszulach, z licznymi ciągniętymi lub noszonymi przez nich akcesoriami takimi jak malowane,
wielkie kury na drabiniastych wozach, świętujących i bawiących się na głównej ulicy Kijowa – Chreszcziatiku zamienionym tym razem w deptak. Majdan – plac będący głównym miejscem ostatniego narodowego zrywu Ukrainy znów jest pełny, tym razem zabawy, muzyki i różnych imprez.
Z lokalną przewodniczką odbywamy spacer ulicami Kijowa poprzez: Złote Wrota, plac Sofijski z pomnikiem Chmielnickiego,
Sobór Sofijski z widokiem na Monaster św. Michała Archanioła o Złotych Kopułach, przy którym swój marsz rozpoczyna opozcja,
Andrijiwskij Uzwiz z Cerkwią św. Andrzeja, park z widokiem na Dniepr i Padół – dawne dolne miasto, kończąc na Placu Niepodległości (Majdan Niezależności).
W czasie wolnym samodzielnie wybieramy się do Ławry Kijowsko-Pieczerskiej.
Warto może w tym miejscu wspomnieć, że kościół prawosławny na Ukrainie znakomicie się odrodził i zdaje się wspaniale funkcjonować.
Wszystkie cerkwie są odnowione, a ludzie garną się w nich tłumnie, przywracając kościołowi szacunek i nadając mu silną pozycję.
Nasza podróż na Krym w tamtą stronę, dobiega końca, gdy po przejechaniu długiej grobli wiodącej na półwysep, docieramy do Eupatorii (zach-pn strona Krymu) – centralnego miasta tego rejonu.
Trafiamy do niewielkiego hoteliku na jego przedmieściach, zarządzanego przez przedsiębiorczą, młodą kobietę, której osobowość i wygląd kojarzą nam się z postacią wiedźmy Cruelli z filmu „101 dalmatyńczyków”.
Następnego dnia wybieramy się na wędrówkę po klifowym wybrzeżu, mając po jednej stronie niebiesko-czarne wody Morza Czarnego aż po horyzont,
po drugiej – płowe, wypalone słońcem trawy płaskiego niczym stół stepu. Krym jest w ¾ stepem, a ¼ to wapienne góry porośnięte sosnowym, suchym lasem. Widoki są ciekawe, choć po dłuższej chwili dość monotonne, co potęguje dodatkowo silne słońce i upał.
W miejscu, gdzie wysoki brzeg obniża się, schodzimy na skalno – kamienistą plażę skąd zabiera nas motorówka i obwozi po okolicznych, utworzonych przez fale morskie rozpadlinach, uskokach skalnych i jaskiniach.
W morzu pływa tysiące galaretowatych, półprzeźroczystych meduz wielkich jak talerze, co jednak wydaje się nie przeszkadzać kąpiących się w nim ludziom.
Wzdłuż całego wybrzeża wiele jest rozbitych dzikich obozowisk, w namiotach różnej maści, niektórych pamiętających chyba czasy, no może nie II wojny światowej, ale….prawie! Skąd ludzie czerpią tu wodę i zaopatrzenie ? – tylko im to wiadome i jakoś sobie radzą, są zadowoleni i radośni. Zdaje się odpowiadać im trochę zero-jedynkowy wybór: morze, albo jednostajny, równinny, pustynny step.
Jednym z miejsc, które na Krymie trzeba zobaczyć, to okolice Bachczysaraju, a z nimi związane: skalne miasta takie jak np. w Czufut-Kale, a w nim groty i cele wydrążone w skale, tzw. kenesy karaimskie, skalny Monastyr Uspieński i pałac chanów krymskich.
Po Bachczysaraju oprowadza nas przewodnik, wyjątkowy oryginał. Zwraca się do wszystkich per Bracie i Siostro, jest dość obcesowy w obejściu i dla jednych jest super, dla innych – niestrawny. Jednak zasób wiedzy ma wielki, a jej przekaz niestandardowy, ciekawy i wystarczający. Stanowi niewątpliwie interesujące urozmaicenie.
Skalne miasto, do którego idzie się traktem wytyczonym i utrzymywanym przez mnichów działającego klasztoru pustelników, osadzone wprost w naturze, wśród zieleni jest fantastyczną odmianą po zwiedzanych do tej pory przez nas miejscach.
Wyróżnia się także tym, iż widać w nim zdecydowanie wpływ odmiennej kultury, przywodzącej na myśl obrazy, jak ze katakumb starożytnego Rzymu.
Karaimi to odłam Żydów, którzy nie uznają Talmudu i jest ich na Krymie już bardzo niewielu. Kiedyś stanowili poważną część społeczności, podobnie zresztą jak Tatarzy. Po wojnie Stalin wszystkie grupy etniczne wysiedlił z Krymu, sprowadzając tam ludność rosyjską. W chwili obecnej ok. 57% ludności Krymu to Rosjanie, ok. 30 % to Ukraińcy, a reszta to po 1% populacja: Karaimów, Ormian, Tatarów, Niemców, Polaków i innych.
Tatarzy usiłują wracać i odbierać utracone tam ziemie, ale prawo nie jest im przyjazne i łaskawe, a poza tym nie odnajdują już tam dawnego ducha i marnie się tam czują, więc mało kto z nich zostaje na dłużej.
Skalne miasto Czufut-Kała urzeka swym piaskowo-oliwkowym kolorytem, surowością i prostotą grot i budowli, aczkolwiek nie jest zbyt rozległe.
Niezwykłości temu miejscu dodaje ponad to specyficzny krajobraz wokół niego. Jest bowiem zbudowane na płaskowyżu, który niczym podkowa otacza dolinę, w której usadowił się Bachczysaraj.
W drodze powrotnej zachodzimy do udostępnionej dla zwiedzających cerkwi klasztornej i z przykrością odkrywamy w niej jarmark z dewocjonaliami, co odbieramy jako dewiację nieprzystającą do klasztornej samotni.
W Bachczysaraju zwiedzamy pałac chanów krymskich, z typowo arabską architekturą i ornamentyką. W porównaniu z innymi zabytkami w tym stylu znanymi w Europie ten, może budzić podziw, nie mniej jest on dość skromny i ubogi.
Znajduje się w nim słynna Fontanna Łez, która choć ładna, to swą sławę zawdzięcza głównie Puszkinowi, który napisał o niej cały poemat.
Stamtąd jedziemy do Sewastopola – miasta będącego kością niezgody między Ukrainą i Rosją. Nic dziwnego, bo jest to ogromny, dogodny port o dużym znaczeniu strategicznym dla tego regionu świata. Stacjonowała tu kiedyś silna, rosyjska Flota Czarnomorska i tak jest do dziś, tyle że może już nieco uszczuplona i podrdzewiała na pierwszy rzut oka. Natomiast sam port w Sewastopolu, to jak sądzę, najcenniejsza rzecz, o którą idzie spór: nie tyle majątek w postaci statków, co miejsce i jego infrastruktura.
Do portu wchodzimy przez bramę, wzdłuż niskich baraków na dachu, których siedzą 12 – 14 letni chłopcy, popalający papierosy, wyglądający jak dzieci ulicy i wzrokiem starych wyjadaczy portowych taksują wchodzących.
Port, choć miejscami mocno zaniedbany, nadal działa prężnie co widać w jego wyposażeniu w suche doki i różne urządzenia potrzebne do remontu wszelkiego rodzaju statków,
w tym także łodzi podwodnych, a stacjonujące tam statki, choć nie pierwszej może młodości, z pewnością mogłyby być użyte w trybie natychmiastowym do bieżących działań.
Wyczuwa się siłę i moc tego miejsca, poparte dodatkowo jego historią. Przyznaję, że miejsce to robi na mnie duże wrażenie i budzi mój niekłamany szacunek i respekt co do ugruntowanych zdolności obronnych Rosji i Ukrainy.
Po zakończeniu rejsu po basenie portowym przejechaliśmy do Chersonezu Taurydzkiego – miejsca, gdzie powstały w starożytności podwaliny pod Sewastopol. To greccy żeglarze jako pierwsi dostrzegli i docenili żeglugowe walory tego miejsca.
W świetle zachodzącego słońca obejrzeliśmy odsłonięte mury i kolumny greckie,
a także postawiony w bezpośredniej ich bliskości zupełnie nowożytny Sobór św. Włodzimierza, a w jego pobliżu wyeksponowany dzwon upamiętniający miejsce, gdzie Włodzimierz ok 1000 lat temu przyjmował chrzest.
Z naszego hoteliku położonego na przedmieściach Eupatorii wybraliśmy się lokalną komunikacją tzw. marszrutkami do centrum miasta. Marszrutka to nieduży autobus, czasy nowości mający zwykle już dość dawno za sobą, do którego woditiel – kierowca zabiera tyle osób ile tylko uda się do niego zapakować, pobierając opłatę przekazywaną przez pasażerów z rąk do rąk. Jak kontroluje kto i ile zapłacił pozostaje dla nas tajemnicą, a jeszcze większą, jak to jest, iż wygląda na to, że jednak obywatele karnie płacą i że ewentualna reszta zawsze ponoć wraca do płacącego. Obszar prywatności w czasie takiej podróży nie istnieje. Twój nos przylepiony jest do pleców innego pasażera, a ty na sobie czujesz kilka innych, a wszystko to w temperaturze ok 40o C i tak jedziesz czasem ok. godziny. Jest to przeżycie samo w sobie, którego jak łatwo się domyślić, staraliśmy się nie nadużywać.
Centrum Eupatorii jest dość nowoczesne, utrzymane w stylu socrealistycznym, z charakterystycznym dla niego monumentalizmem i nadętą pompatycznością.
Nam znacznie ciekawsza wydawała się być dzielnica karaimska, o schludnych domach, z fasadami ozdabianymi wykładziną z łupków i elementami metalowych krat i odrzwi z zielonymi pnączami.
Na zakończenie posilamy się rodzajem nadziewanych bułeczek wypiekanych w głębokich piecach-tyglach. Piekarz przylepia je do ścianek pieca ręką uzbrojoną w gruby rękaw ochronny i po upieczeniu tak je stamtąd wyjmuje.
Następnego dnia odbyliśmy długą wyprawę do tzw. Wielkiej Jałty. Naszym celem była Liwadia, Ałupka i sama Jałta. Cały ten rejon, na przestrzeni dziejów stanowił najbardziej kurortową część Krymu i był celem relaksowo-sanatoryjnym dla VIP – ów nie tylko z Rosji i z Ukrainy. Jeżeli gdzieś można zobaczyć jak wygląda bogactwo i high life ludzi wschodu, to właśnie tam można to spotkać.
Miasto położone jest na stokach gór opadających do morza i przypomina tym Monte Carlo czy Monako. Ładnie to wygląda, a jest o tyle ciekawsze, że widać w nim historyczny wzrost, bo spotyka się tu rezydencje, które powstawały za czasów carskich, bolszewickich i socjalistycznych, i zupełnie współczesne. Widoczne tu przenikanie się dziejów daje do myślenia.
Jeszcze mocniej można zadumać się nad przewrotnością historii w trakcie zwiedzania pałacyku rodziny carskiej – Romanowych w Liwadii, w którym odbyła się też Konferencja Jałtańska.
Liwadia była letnią rezydencją ostatniego cara Rosji – Mikołaja, gdzie wakacje spędzała cała jego rodzina. Jak podobno sami mawiali: Petersburg to był obowiązek, a Liwadia, to było życie.
Ok. 1910 roku pojawiły się już pierwsze ręczne aparaty fotograficzne i podobno żona cara robiła dużo bardzo dobrych zdjęć. Wiele z nich jest wyeksponowanych na ścianach jej pokoju, z których wyglądają spokojne, uśmiechnięte twarzyczki jej 4 córek i carewicza Aleksandra. Wszyscy jawią się na nich jako spokojna, kochająca się, całkiem normalna rodzina. Patrząc na jedno z ostatnich zdjęć grupujące całą rodzinę trudno uwierzyć, że za 2-3 lata historia obejdzie się z nimi z taką brutalną bezwzględnością.
Całe górne piętro pałacyku w Liwadii przedstawia wnętrza takimi, jakie były one za czasów carskich, a były one dość stonowane i nieprzesadnie wystawne.
Dół pałacyku poświęcony jest Konferencji Jałtańskiej, gdzie przedstawione są miejsca najistotniej z nią związane. O tym spotkaniu trzech graczy – przywódców koalicji antyhitlerowskiej: Stalina, Churchilla i Roosevelta, rozdających karty pod koniec II wojny światowej napisano całe tomy.
Zobaczenie na własne oczy miejsc, w którym się oni targowali, decydując o losach całych narodów, budzi skojarzenia z tym, jak załatwia się w chwili obecnej granty i pieniądze na projekty na różnych konferencjach międzynarodowych czy naukowych. Schemat działań wydaje się być zupełnie taki sam, porażający jest tylko ich wymiar i skutek. Lepiej się nad tym zbyt wiele nie zastanawiać, bo można stracić wiarę w ludzkość!
Następnie w Ałupce odwiedzamy pałac Woroncowa z parkiem wokół niego, umiejscowiony u podnóża malowniczej góry Aj-Petrik. Woroncow był w carskich latach bardzo bogatym obywatelem, którego majątek zapewniał mu polityczne wpływy i społeczny szacunek, zgodnie z zasadą: kto ma kasę – ma władzę, sławę…..i dalej można wyliczać jeszcze dowolnie.
Pałac do budowy którego wykorzystano ciemno – szary budulec przypomina twierdzę i więzienie Tower w Londynie i jego kanciaste, geometryczne kształty nie współgrają z naturalnym otoczeniem.
To wrażenie łagodzi nieco starannie zaprojektowany park, z ogromnymi, wielce wiekowymi drzewami, których nie wykosiła żadna zawierucha dziejowa.
Płynąc stateczkiem wzdłuż wybrzeża jałtańskiego oglądamy miasto z poziomu morza, docierając ostatecznie do symbolu Krymu czyli Jaskółczego Gniazda – malutkiego zameczka zbudowanego na szczycie skalnego. filara nadmorskiego klifu. Zameczek od samego początku był kompletnie niepraktyczny, za to jest niezwykle spektakularny i takim pozostanie dopóki klif się nie urwie.
W Jałcie, na deptaku ulegamy tzw. „grawitacji straganowej”, lustrując licznie stojące tam kramiki. Niestety towary oferowane na nich są kiczowate i są głównie wytworem przemysłu chińskiego. Okaże się potem, że najładniejsze pamiątki wyjazdowe kupiłam w drodze powrotnej w Polsce w Lublinie!
Po zwiedzaniu miast nareszcie odbyliśmy wycieczkę w góry, w rejonie Czatyrdacha.
Wędrujemy przez tzw. Dolinę Przywidzeń w masywie Demerdżi, spoglądając na różne formy skalne utworzone w wapiennych marglach, malowniczo prezentujące się w lekko jesiennych już barwach, a potem wyruszamy pod górę do jaskini Emine Bair Chosar.
Jaskinia została odkryta i udostępniona dla turystów ok. 1960 roku. Jest mało zniszczona, ma bardzo ciekawą szatę, a dodatkowo oprowadza nas po niej taki rosyjski włóczykij-speleolog, który niewątpliwie dodaje kolorytu całości. Wspaniale opowiada i snuje historie związane z eksploracją jaskini, w której sam czynnie uczestniczył. Wspomina z rozrzewnieniem jeden z sylwestrów spędzonych wspólnie z kolegami w jednej z ogromnych jaskiniowych sal, jak sam podkreślał, dobrze że z dość płaskim i uładzonym dnem.
Po kilku dniach intensywnej działalności turystycznej, wybraliśmy się w bardzo wąskim gronie na rowerową wycieczkę do Narodowego Centrum Kosmicznego w Witino.
Asfaltowymi drogami wśród nagich stepów docieramy do gigantycznych, zblokowanych radarów, w większości już pordzewiałych i prawdopodobnie niedziałających. Obok stoi całe blokowisko, opuszczone już i zdewastowane, w którym mieszkali kiedyś licznie pracownicy tej stacji. Jeszcze jako rosyjski, ośrodek ten był jednym z centrów rozwoju programu kosmicznego i przygotowywania kosmonautów, w tym m.in. Gagarina, do lotów w kosmos. Na chwilę odłączam się od reszty towarzyszy i skręcam w boczną, piaszczystą, zakurzoną drogę, jadąc wzdłuż mocno zniszczonego betonowego muru w kierunku kompleksu gigantycznych metalowych konstrukcji. Przez dziury w płocie zaglądam na opuszczony teren, porośnięty wysoką trawą i zielskiem. Czuję się trochę jak stalker z powieści braci Strugackich „Piknik na Skraju drogi”, który penetruje lądowisko obcych w poszukiwaniu pozostawionych przez nich przedmiotów. Po ok. pół godzinie dołączam do reszty, ku wyraźnej uldze naszej opiekunki.
Mało zanieczyszczone, czyste powietrze Krymu jest idealne do prowadzenia obserwacji astronomicznych, nic więc dziwnego, że na horyzoncie widać także nowoczesne, pomalowane na biało, czynne radary i obserwatoria, które dalej pełnią swoją misję i zadania.
W drodze powrotnej zajeżdżamy jeszcze na cmentarz jakby zagubiony w szczerym stepie, na którym spotykamy nagrobki pracowników centrum kosmicznego, a także zwykłych mieszkańców odwiedzanych przez rodzinę i przyjaciół, nadal wspólnie z nimi biesiadujących.
W ramach wolnego czasu odwiedzamy też miasteczko Sztormowe, gdzie sprawdzamy zdrowotną dobroczynność działania czarnych i białych błot odkładających się pokładami w płytkich jeziorkach zlokalizowanych w pobliżu brzegu morskiego. Trzeba nimi natrzeć ciało – najpierw czarnymi, po czym spłukać je w morzu, a potem białymi, a po ponownej kąpieli w morzu skóra będzie gładka jak u noworodka.
Powoli zbliża się termin powrotu. W dniu wyjazdu, bardzo wczesnym rankiem dopada nas pierwsza na Krymie burza – gwałtowna i zlewna. Pogoda po niej się psuje i robi się chłodno i wietrznie.
W takiej atmosferze zwiedzamy jeszcze Nowy Świat i Sudak.
Nowy Świat to miejscowość nad samym brzegiem morza o niezwykłej linii brzegowej mocno zróżnicowanej, ukształtowanej przez działalność wulkaniczną. Wśród całego labiryntu wzgórz, grani, stoków, zatoczek, rozpadlin i grot wiedzie szereg ścieżek, niewiarygodnie urozmaiconych i malowniczych. Całość znajduje się w rejonie osłoniętym przez góry, dzięki czemu klimat tu jest wyjątkowo, nawet jak na Krym, ciepły i łagodny. Winogrona z tutejszych winnic zawierają bardzo dużo cukru, podobnie jak w Porto w Portugalii. Wykorzystał to wytwórca win musujących – Lew Golicyn, który zapoczątkował tu produkcję win, z powodzeniem konkurujących z francuskim szampanem, po którego spróbowaniu podobno car zakrzyknął: „to zupełnie nowy świat” i stąd ponoć wzięła się nazwa miejscowości.
Niedaleko stąd do Sudaku – twierdzy genueńskiej, z której pozostały tylko otaczające je mury, rysujące się na tle nieba niczym chiński mur, tylko w mniejszej skali.
Z Symferopolu – stolicy Krymu, nocą, przejeżdżamy pociągiem do Odessy.
Odessa – miasto symbol, oprócz tego, że napis na hali dworcowej z iście pałacowym wewnętrznym wystrojem dumnie głosi, że to „miasto bohater”, jest bardzo nietypowe w swym charakterze w stosunku do innych miast ukraińskich.
Wyczuwalny jest tu klimat otwartości na świat, świeżego, głębokiego oddechu, z tęsknotą za wolnością i swobodą objawiający się w lekkości architektury, wdzięku, i bezpretensjonalności pomników, w lekkiej urodzie parków i zieleńców.
Wielkie portowe miasto, o długiej i bogatej historii, zachowane w naturalnej formie, bez zniszczeń wojennych, zaprojektowane przez hrabiego Richelieu z właściwą Francuzom lekkością i polotem. Dużo w nim ornamentyki i wiele humoru.
No i oczywiście schody Potiomkinowskie – szerokie, proste, z dołu widoczne jako ciąg tylko stopni , z góry – jako ciąg między-podestów, które wypadałoby, aby były wyłożone np. kostką granitową, a nie zalane pospolitym, burym asfaltem.
No cóż! I tym sposobem powróciłam jakby do początku mojej opowieści – ot! „sowietczyzna!”, co oznacza, że najwyższy czas ją zakończyć !
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
P.S. Odbywając wtedy tę wycieczkę nawet nie podejrzewaliśmy, że przewrotność i bezwzględność historii po raz kolejny odbije tak brutalnie swe piętno w tym rejonie.