Norwegia zawsze znajdowała się wśród moich planów wyjazdowych, ale wydawało mi się, że przyjdzie na nią czas, a póki co wybierałam się w bardziej odległe rejony świata, takie które wydawały się mniej dosięgłe i bardziej egzotyczne. Aż w końcu w roku 2015 postanowiliśmy z Mirkiem się tam wybrać. Skorzystaliśmy z zaproszenia Leszka, którego zawiodły tam na dłużej obowiązki zawodowe i oferował nam na czas pobytu lokum w Nordfjordeid – niewielkiej miejscowości położonej na końcu głęboko wciętego w ląd fiordu, drugiego po Sognefjorden co do długości w Norwegii.
Bardzo byliśmy z tego radzi, bo to środkowa część tego kraju, fiordowo i górzysto najbardziej chyba urozmaicona.
Samolotowa podróż była dość krótka i rano znaleźliśmy się w Oslo, mając cały dzień na poznanie charakteru tego miasta i odwiedzenie wybranych przez nas miejsc. Największe miasto w Norwegii, w którym żyje ¼ jej mieszkańców jest dobrze urbanistycznie i przestrzennie zorganizowane, zadbane i przestronne. Miasto przechodziło w swoich dziejach wiele dramatycznych i burzliwych okresów, dlatego architektonicznie jest dość młode.
Przechodzimy m. in. główną ulicą Karl Johans Gate w kierunku Pałacu Królewskiego,
przy której nie może zabraknąć w sklepikach norweskich symboli,
mijamy plac Eidsvolls z fontannami i naturalistycznymi rzeźbami,
pod rezydencją monarchów norweskich (Det Kongelige Slott) podpatrujemy strażników w czapkach zdobnych w kity wyglądające jak z końskiego włosia,
stajemy pod Oslo Radhus, gdzie co roku wręczana jest laureatom pokojowa Nagroda Nobla.
Wybieramy się promem na półwysep Bydgoy do Frammuseet , gdzie oglądamy zachowany statek „Fram, tratwy Kon-Tiki z drzewa balsy powiązanego grubymi linami.
Odwiedzamy też Muzeum Łodzi Wikingów z piękną rekonstrukcją łodzi o łabędzich szyjach.
Nie odpuszczamy też fortecy i zamku Akershus, a w drodze powrotnej do dworca autobusowego podziwiamy ciekawe, nowoczesne, zróżnicowane formy budownictwa,
w tym budynku Opery Narodowej, na dach której można wejść w ramach spaceru.
W tym uporządkowanym i uładzonym świecie spotyka się jednak sytuacje świadczące o tym, że nie wszyscy tak idyllicznie potrafią się w nim odszukać.
Wieczorem wsiadamy do autobusu do Nordfjordeid i natychmiast zasypiamy.
Wczesnym rankiem budzimy się w kompletnie innym świecie. Autobus żwawo pomyka niezbyt szeroką szosą w głęboko wciętej dolinie, której strome zbocza pokryte bujną roślinnością tworzą prawie tunel, z których spływają kaskady wodospadów i strumieni, rzadko tylko rozszerzając się, ukazując ciemne rozlewiska i wodne zatoki, aby w końcu zatrzymać się w Eid, gdzie spotykamy Leszka.
Jest na tyle wcześnie, a pogoda jest wyśmienita, co należy wykorzystać, więc po krótkiej drzemce i lekkim śniadaniu od razu wyruszamy na Trollenyken (898 m n.p.m. ) – długi grzbiet górujący nad miasteczkiem, tworzący rodzaj bariery między dwoma fiordami.
W miarę wznoszenia się poznajemy specyfikę nad-fiordowych gór norweskich.
Zaczynając od poziomu morza – fiordu przechodzi się przez wąski pas pól uprawnych (o ile jest na nie miejsce), soczyście zielonych, uprawianych dobrym – silnym sprzętem rolniczym, na których też pasą się owce i krowy.
Wędrówka wzwyż zaczyna się zwykle bardzo stromym podejściem w strefie lasu: mrocznego, dzikiego, skołtunionego, świerkowo-sosnowego, rosnącego pomiędzy głazami pokrytymi grubym kożuchem wilgotnych, zielonych mchów, trawami, paprociami i jagodami, w których często trudno jest odszukać właściwą ścieżkę.
Szlaki turystyczne w Norwegii są skąpo znakowane czerwoną literą T, maźniętą na kamieniu, pniu drzewa lub w terenach bardziej skalistych kopczykowane. Właściwie tylko na starcie szlaku znajduje się rodzaj „kapliczki” – tablicy z daszkiem, na której przedstawiona jest fotografia z lotu ptaka wybranej góry ze szlakiem i krótki, lakoniczny jego opis z podanymi czasami, zresztą bardzo trafnie oszacowanymi.
Wędrówka takim lasem jest tajemniczo-bajkowa, szczególnie kiedy dołączy się do tego atmosferę mgły, chmur i deszczu bardzo częstą w tym kraju.
Można prawie oczekiwać, że za moment za drzewami dostrzeże się ukrytego trolla.
Powyżej ok. 300 m stoki zaczynają tracić nachylenie, las iglasty ustępuje miejsca niewielkim brzózkom typu syberyjskiego, pojawiają się krzaczki wierzby karłowatej, rdzawe mchy na podmokłym bagnistym podłożu, sitowie, kwitnąca bawełnianka,
krzewinki maliny moroszki z żółto-pomarańczowymi kropkami jej owoców.
Na tej wysokości spotyka się już często zlodowaciałe płaty śniegu i pola śnieżne. W trakcie wycieczki towarzyszy nam odgłos dzwonków, w które wyposażone są swobodnie pasące się owce. Spotyka się je w zaskakująco różnych miejscach, bez czyjegokolwiek nadzoru i aż trudno uwierzyć, ze ktoś, gdzieś, kiedyś je odnajduje.
W górnych partiach góry te przybierają kopulasty kształt, porośnięte są krótka trawą, z granitowymi skałkami pokrytymi zielonymi porostami podobnie jak w Tatrach i koronkowym, jasno-szarym mchem – chrobotkiem reniferowym.
Na szczycie prawie zawsze stoi duży, prostopadłościenny kopiec starannie ułożony z kamieni, przy którym umieszczony jest zwykle solidny pojemnik z zeszycikiem, w którym można zaznaczyć swą obecność.
Dzięki uprzejmości współlokatora Leszka mamy do dyspozycji duży, silny samochód, dzięki czemu możemy zaplanować szereg dalszych wycieczek. Początkowo są to wypady jednodniowe, gdyż konieczność ograniczenia bagażu nie pozwoliła nam zabrać z Polski sprzętu biwakowego: śpiworów, karimatek i maszynki do gotowania.
Później jednak wpadamy na pomysł nocowania w samochodzie, wykorzystując kołdry jak śpiwory, a w 2 termosach zabierając kawę i herbatę, które następnego dnia rano są jeszcze wystarczająco ciepłe. Dzięki temu krąg naszych wycieczek znakomicie się powiększa, a także umożliwia nam to wyrwanie się pieszo wyżej w góry.
Następnego dnia dojeżdżamy przez Hellesyt do przystani promu kursującego po Geirangerfjordzie. Fiord ten uznawany jest za jeden z 2 najpiękniejszych w Norwegii i wpisany jest na listę Unesco.
Zawijają tu transatlantyckie wycieczkowce, istne giganty, gdyż fiord o głębokości 600 m i długości 16 km umożliwia im poruszanie się na tej trasie. Ich pasażerami są zwykle bogaci Niemcy i Japończycy.
Fiord wrzyna się w pas najbardziej stromych gór na całym zachodnim wybrzeżu wąskim klinem, wygiętym w kształt litery „S”. Z pionowych 300-stu metrowych zboczy spływają liczne wodospady, którym nadano nazwy własne takie jak np.: Siedem Sióstr, Zalotnik czy Ślubny Welon.
Wodospady rozpryskując się o skały tworzą wodną mgłę, na której słońce załamuje się tęczą wzmacniając ulotność i niepowtarzalność zjawiska widoków.
W paru miejscach na niedostępnych stokach, na niewielkich półkach można dostrzec zabudowania. Trudno wprost uwierzyć, że jakoś się tam trzymają i że w ogóle możliwe było do nich dotarcie. Podobno do 1961 roku domostwa te były zamieszkiwane, przed nimi bawiły się dzieci, a ludzie utrzymywali tam mini sady. Obecnie stanowią one obiekty muzealne, a odpowiednia konserwacja zapewnia im trwanie.
Po dopłynięciu do portu docelowego wspinamy się niezwykle krętą, poprowadzoną licznymi ostrymi zakosami Drogą Orłów do punktu widokowego skąd ze skalnego nawisu spoglądamy na przebyty fiord z góry.
Nasza trasa prowadzi nas dalej stromo wspinającą się, prywatną, płatną drogą na szczyt Dalsnibba (1500 m n.p.m.).
Wiedzie ona przez kolejne progi w grzbietach górskich, jest wąska i bardzo kręta. Bywają okresy w ciągu roku kiedy jest niedostępna ze względu na oblodzenie i zalegający na niej śnieg.
Warto tu wspomnieć, że drogi w tej części Norwegii należą naprawę do trudnych , wymagających od kierowców dużych umiejętności. Ilość dróg jest tu dość skromna i oprócz kilku o standardzie europejskim, większość jest bardzo wąska, na szerokość jednego samochodu, z licznymi rozszerzeniami-mijankami. To wymijanie się przebiega bardzo sprawnie, bez specjalnego reżimu, na wyczucie i na bieżąco, bez przepychanek kto pierwszy. Drogi są bardzo kręte, strome, o nachyleniu do 10%, nierzadko bez barierek, ale raczej solidne, asfaltowe i dobrze utrzymane. Zaskakujące, bo spotyka się tu ograniczenia prędkości do 70 km/h, podczas kiedy strach na nich jechać szybciej niż 40, 50 km/h.
Z parkingu na szczycie rozciąga się daleki widok na śnieżno – skalne płaskowyże i niżej położone błękitne jezioro Djupvatnet. Do tego miejsca można dotrzeć w wynajętym na przystani promowej malutkim samochodzikiem elektrycznym.
Oczy nam ogromnieją ze zdziwienia na widok faceta potężnego niczym Goliat, który wykaraskał się z takiej mobilnej zabawki, w której znajdował się ponad to dodatkowy pasażer.
Do Eid wracamy starą drogą Strynefjell wiodącą przez widziane przez nas z góry płaskowyże.
Krajobraz kojarzy nam się z takimi, jak sądzimy, moglibyśmy spotkać na dalekiej Grenladii latem: trochę zieloności w krainie śniegu, szarych skał i jeziorek wytopionych w lodowcu i w polach śnieżnych. Coś kompletnie odmiennego od tego co było nam dane oglądać w czasie poprzednich podróży.
Tym razem wyruszamy w kierunku otwartego morza, do miejscowości Maloy położonej na wyspie Vagosy. Drogę można skrócić sobie korzystając z promu, aby przedostać się na drugą stronę fiordu. My jednak wybieramy drogę objeżdżającą jego końcówkę.
Droga jest wąska biegnąc wzdłuż rozczłonkowanej linii brzegowej. Na płaskich cypelkach lądu wrzynających się w fiord posadowione są nieliczne osady i skupiska domków,
nierzadko częściowo stojące na umocnieniach bezpośrednio w wodzie.
Gdzieniegdzie na fiordzie dostrzegamy instalacje basenów farm hodowlanych łososia norweskiego. Często skupisko hodowanych w nich ryb jest tak gęste, że trudno spodziewać się, że ich mięso będzie należało do najzdrowszych.
Do Maloy z lądu przedostajemy się mostem Maloybrua, fantazyjnie wygiętym w kształcie litery S.
Konieczność wykonania dogodnych połączeń komunikacyjnych między niezliczoną ilością wysp, wysepek i między brzegami fiordów spowodowała, że Norwegowie osiągnęli mistrzostwo w tej dziedzinie.
Większość komunikacji, jeżeli chcemy uniknąć objeżdżania fiordów dookoła, odbywa się promami. Ten rodzaj transportu jest tu dopracowany do perfekcji i stanowi on stały element gry.
Norwegowie budują też fantastycznie urozmaicone mosty, zarówno duże, jak i małe. Są one zwykle dość wąskie, zawsze pod górę i w dół, tak aby pod nimi spokojnie mogły przepłynąć statki. Wygląda to fantazyjnie i lekko.
Jest też masa podziemnych przepraw pod kanałami wodnymi. Bardzo wiele tu tuneli – czasami bardzo długich. Najdłuższy – 24,5 kilometrowy drogowy tunel świata znajduje się w miejscowości Laerdal.
Pierwszy raz zdarzyło mi się spotkać skrzyżowanie – rozwidlenie w tunelu, a także jechać ostro w dół, aby stromym tunelowym podjazdem wydostać się spod fiordu.
W osadach rozrzuconych wzdłuż linii brzegowej dominują zdecydowanie domki drewniane, o ścianach pokrytych deskami, prawie wszystkie pomalowane na ciemno czerwony kolor, prawdopodobnie wypróbowanym przez stulecia środkiem do konserwacji drewna. Spotyka się jednak także domy żółte i niebieskie.
Oczywiście nie sposób przy okazji domów nie wspomnieć o specjalności Norwegii, czyli o zielonych dachach domów tzw. hytt, zarówno tych starych,
jak i całkiem nowych, nowoczesnych, choć tych jest zdecydowanie coraz mniej. Zaskakujący z początku widok domów porośniętych trawą, malinami, albo wręcz małymi drzewkami, z czasem powszednieje i staje się czymś normalnym.
W miasteczkach i osadach na pierwszy rzut oka niewiele się dzieje.
Generalnie Norwegowie są ludźmi, którzy zdecydowanie lubią spokój i samotność, sądząc po liczbie domków rozrzuconych pośród fiordów i na odludnych wyspach lub wysoko w górach, do których trudno nawet dotrzeć. Ich usytuowanie czasami może budzić obawy, że np. półka skalna, na której stoją po prostu kiedyś się oberwie, co zresztą w historii Norwegii już się zdarzało. Norwegowie jednak są dość praktyczni i wszystko ma u nich wymiar ludzki: są zorganizowani, ale bez nadmiernego reżimu. Ma być porządnie, ale nie tak, żeby paraliżowało to ludzką duszę, są ekologiczni, ale głównie dlatego, że ekologicznego materiału u nich jest dostatek: drewna, kamienia, wody, wiatru, ropy i doskonale nauczyli się z to wykorzystywać.
Tego dnia w swej samochodowej wędrówce docieramy nad brzeg morza, na którym stoi kamień o dziwacznym kształcie, jakie nadały mu przez lata fale morskie, nam kojarzącym się z grzybami występującymi na lodowcu – to Kannenstein.
Wdrapujemy się po nadmorskich grzbietach, na których stoją ekologiczne wiatraki na cypel, na którym stoi latarnia morska – Krakenes fyr.
W dni sztormowe białe zabudowania giną podobno w pióropuszach białych fal rozbijających się o niżej położone skały.
Żegnani przez gniazdujące tam licznie w przybrzeżnych skałach mewy zjeżdżamy do zatoczki z sielankową plażą, z drobniutkim białym piaskiem.
Stamtąd jedziemy na sąsiedni półwysep na Vestkapp – najdalej na zachód wysunięty punkt Norwegii na stałym lądzie.
Stoi tam obserwatorium astronomiczne, nie brakuje morskiego trolla, a i zagroda dla owiec się znajdzie.
Dla odmiany, po morskich klimatach, postanawiamy zawalczyć w norweskich górach wysokich. W odróżnieniu od gór wokół fiordów, w głębi stałego lądu wyglądają one zupełnie inaczej. Są to rozległe, łagodnie pofałdowane płaskowyże na wysokości ok. 1500 m n.p.m, będące swoistą pustynią, składającą się ze skał, śniegu, lodu, bagien, rozlewisk i jeziorek, z których wyrastają wzniesienia dochodzące do 2000 m. Tak wygląda „dach Norwegii” – park Jotunheimen, w którym znajduje się najwyższy szczyt Norwegii i całej Skandynawii – Galdhøpiggen (2469 m n.p.m). Aczkolwiek góra jest dobrem narodowym, o tyle schron na jej szczycie, schronisko u jej podstawy i drogi dojazdowe są własnością prywatną.
Taki układ został usankcjonowany, ze względu na wielowiekowe zasiedlanie tego rejonu przez jedną rodzinę.
Muszę przyznać, że dla mnie krajobraz tego rejonu był przygnębiający swą jednolitą monotonnością. Obawiam się, że odbywanie tam dłuższych wycieczek nie stanowiłoby dla mnie specjalnej przyjemności, gdyż kwintesencję gór stanową dla mnie m. in. ich różnorodność i ciągła zmienność form.
Przed wdarciem się na dach Norwegii przez Stryn, Gaupne docieramy do Nigard, tunelami przejeżdżając pod imponującymi barierami łańcuchów górskich, z których na obie strony spływają kożuchy i jęzory lodowców.
Wąziutką, szutrową drogą w terenie kojarzącym się z tundrą dojeżdżamy do parkingu, skąd na piechotę wyruszamy pod lodowiec Nigardsbreen.
Ścieżka dojściowa wiedzie brzegiem jeziora o mleczno – zielonej wodzie, o temperaturze bliskiej zera, a mimo to miejscami porastają je zielone trawiaste szuwary.
Później przechodzi się po skałach mocno wygładzonych przez lodowiec, po prawie gładkich płytach skalnych.
Śniegi zalegające na płaskowyżach ulegają sprasowaniu, zamieniając się w lodowce, których w Norwegii jest wiele. Lodowce te pełzną do krawędzi płaskowyżu, gdzie albo urywają się malowniczymi serakami, albo spływają jęzorami do głęboko wciętych dolin.
Czoło lodowca jest mocno popękane, tworząc barierę seraków o nieprawdopodobnie niebiesko – turkusowej barwie. W żadnych górach nie widziałam lodowców o tak intensywnej kolorystyce. Ich czystość powoduje, że powstałe z nich jeziora i rzeki przybierają matowo zielono-turkusowy kolor, zmieniający się w szafir na skalistych przełomach.
W drodze powrotnej dostrzegamy wiele bocznych wąwozów i mostki wiszące nad licznymi, bystrymi strumieniami. Nie możemy tu jednak dłużej zabawić, bo naszym celem jest wjazd na płaskowyż Jotunheimen.
Docieramy tam dość późno i drogą prostą jak pofałdowana nieco jedynka, wzdłuż pryzm śniegu przemykamy przez przełęcz na bezkresne zdaje się tereny płaskowyżu.
Robi się późno i gorączkowo zaczynamy szukać miejsca, w którym moglibyśmy zaparkować i przespać noc, a tu jak na złość nigdzie nie widać dostatecznego rozszerzenia drogi czy parkingu, na którym nikomu nie będziemy zawadzać. Całkiem zdesperowani jedziemy przed siebie, kiedy raptem, zupełnie niespodziewanie w Liasanden natrafiamy na fantastyczne miejsce piknikowe – parking. Po chwilach zwątpienia, aż trudno nam uwierzyć w to co widzimy.
W lesie, wśród drzew zabezpieczonych owiniętymi wokół ich pni linami stoją kamienne stoły z ławami i stanowiska do grillowania, a w centralnym punkcie znajdują się ogrzewane toalety z ciepłą wodą. Usytuowanie i gęstość drzew uniemożliwia wjazd pojazdom większym niż samochody osobowe. Okazuje się, że nie byliśmy jedynymi, którzy postanowili tu spędzić noc w samochodzie.
Budzimy się bardzo wcześnie, gdyż chcemy dziś wspiąć się na Galdhopinggen i nie bardzo wiemy ile zajmie nam to czasu. W miejscowości Jottunheimen skręcamy w całkiem niepozorną drogę, która wkrótce niczym kolejka górska – rollercoaster pnie się ostro do góry wśród kompletnie gołych zboczy pokrytych cienką warstwą niby-piargu. W pewnym momencie drogę zagradza nam szlaban, przy którym stoi automat do pobierania myta. Skonsternowani stwierdzamy, że nie dysponujemy takimi monetami, jakie przyjmuje „parkomat”, a wokół panuje pustka, nie ma szans na rozmienienie gotówki. Mirek wyciąga kartę płatniczą, ale nie mamy pojęcia czy zostanie ona zaakceptowana. W przeciwnym razie nie pozostanie nam nic innego, jak się stąd wycofać, co w tym terenie będzie wyjątkowo trudne. Drżącą ręką wsuwa kartę w szczelinę, chwila niepewności i oczekiwania i….uff!
Szlaban się podnosi, a my czym prędzej pod nim przemykamy. Docieramy do sporego kompleksu hotelowego z dużym parkingiem, w tej chwili prawie pustym. Zaglądamy do środka i wypytujemy portiera o zasady i dostępność odbycia wycieczki na szczyt. Dowiadujemy się, że o godzinie 10 zbierają się grupy tych, którzy chcą wdrapać się na górę w oczekiwaniu na przewodnika. Teraz jest godzina 8 i nie chce nam się czekać. Postanawiamy wyruszyć samodzielnie, aczkolwiek w przewodnikach zaznaczone jest, że droga wejściowa wiedzie przez lodowce, w których mogą pojawiać się groźne szczeliny. Uznajemy jednak, że sobie poradzimy, problemem jednak jest to, że nie widać stąd wierzchołka i nie bardzo wiemy, w którą stronę powinniśmy się udać. Wybieramy więc najbardziej wydeptaną ścieżkę na wywianym przez wiatry, twardym brunatnym podłożu, licząc na to, że nieco wyżej sprawa się wyjaśni.
Faktycznie po pół godzinie marszu otwiera nam się widok na czekającą nas trasę, która nie wydaje się być skomplikowana. Miarowym tempem przemierzamy pola śnieżne, przedostajemy się na skalną grzędę.
Łagodnie nachylonym, osłonecznionym stokiem docieramy do schronu wykonanego z kamieni, w środku gustownie wykończonego drewnem, z panoramicznymi oknami, w którym urzęduje samotny młody chatar – student z Oslo.
Zaskoczony jest, że jesteśmy tylko my i o tak wczesnej porze. Sympatycznie z nim chwilę rozmawiamy, jemy jakieś słodycze i zaczynamy wracać.
Schodząc na przełamaniu grzędy dostrzegamy całkiem spore szczeliny, a w dole niesamowicie długą „stonogę” podchodzących lodowcem ludzi, wśród których są też psy.
Mijamy ich równoległym traktem niezwykle zadowoleni, że udało nam się zakosztować tej góry w samotności, co wydaje się chyba sporym osiągnięciem.
Na pełnym już parkingu szybko przebieramy się w suche spodnie i bez problemów docieramy do publicznej drogi w dolinie, którą dojeżdżamy do Lom.
W miejscowości tej zwiedzamy najlepiej zachowany w Norwegii kościół słupowy (stavkirke) z XII wieku.
Nam oczywiście od razu staje przed oczami Kościół Wang w Karpaczu w Karkonoszach.
Oprócz niezwykłego, klimatycznego wnętrza, pięknie prezentują się też zewnętrzne drewniane elementy wystroju i zgromadzone wokół kościółka kamienne nagrobki i krzyże pokutne.
Do Eid wracamy przez miejsce, gdzie łączą się dwie potężne rzeki lodowcowe, nad którymi zbudowano duży, nowoczesny ośrodek turystyczny. Rzeki tworzą niezwykle malowniczy, pełen dynamizmu przełom, z kipielą wodną o turkusowej barwie lodowców, przedzierającą się wśród skał, stanowiący zapewne nie lada wyzwanie dla górskich kajakarzy.
Każdy outdorowiec – poszukiwacz przygód w otoczeniu natury, aktywny bez względu na porę roku i pogodę znajdzie w Norwegii coś dla siebie i na pewno nie będzie się nudził. Ci, którzy lubią góry, mogą się tam nasycić do woli widokami stromych zboczy i ścian, których pokonanie wymaga najwyższych umiejętności wspinaczkowych. Kaskady wodospadów i strumieni spływających rwącymi górskimi rzekami o licznych przełomach skalnych mogą stanowić niespełnione wyzwanie dla górskich kajakarzy. Wielbiciele morskich i wodnych przygód mają nieprzebrane możliwości ich zakosztowania na morzu i na fiordach. I co ważne bez większych przeszkód wszystkie te aktywności można stosować naprzemiennie, w miarę chęci i upodobania. W swych podróżach odwiedziłam jeszcze jeden, podobny rejon – Seattle w USA.
My tak waśnie staraliśmy się układać nasz plan działania – urozmaicenie, wobec czego po górach znowu udajemy się w kierunku morza. Jedziemy przez Voldę na Runde – wyspę maskonurów.
Maskonury to wodne ptaki z rodziny alk, średniej wielkości, ładnie wybarwione, o dość zabawnym i sympatycznym wyglądzie. Gniazdują, podobnie jak mewy na klifach i nabrzeżnych morskich skałach. Przez ludy północne uważany jest za pośmiertną postać marynarzy i rybaków, którzy zginęli na morzu. Nie widzieliśmy w naturze żadnego z tych ptaków, bo trzeba je obserwować albo wcześnie rano, albo pod wieczór kiedy wracają ze swych lotów w poszukiwaniu pożywienia.
Jadąc wzdłuż wybrzeża obserwujemy, jak Norwegowie w praktyczny sposób ujarzmiają sobie trudne wodne środowisko. Mijamy niewielkie stocznie, doki, porty i przystanie, w których życie wydaje się odbywać nieprzerwanym, spokojnym rytmem od czasów wikingów.
Do tych czasów znajdujemy też bezpośrednie odniesienie, kiedy w Alesund natrafiamy na niewielki zakład szuktniczy, w którym budowany jest drewniany statek według starych technik i wzorców.
Alesund to niewielkie miasto, bardzo nietypowe dla Norwegów ceniących sobie prostotę i nieco chłodną, bezpretensjonalność form. Kiedy w 1904 roku starą, niewielką osadę doszczętnie pochłonął pożar, niemiecki cesarz Wilhelm II postanowił wspomóc odbudowę tego miasteczka. Dziś powiedzielibyśmy: wymyślił sobie taki projekt, żeby zbudować miasto od podstaw w secesyjnym stylu art nouveau. Obecnie Alesund zaliczane jest do prawdziwych secesyjnych perełek.
Zwiedzanie miasteczka rozpoczynamy od wdrapania się na wzniesienie Aksla stromo wspinającą się zakosami, z licznymi schodami, turystyczną ścieżką. Mamy stamtąd widok na całe miasto, a także na całą jego wyspiarską okolicę. Na wierzchołku Aksla znajduje się kompleks bunkrów, które prawdopodobnie w czasie II wojny św. stanowiły część systemu obronnego.
Widok kolorowych domów odbijających się w wodzie licznych kanałów wodnych, po których kursują jachty i żaglówki stanowi prawdziwą radość dla oka. Miasto jest zadbane i ukwiecone, a liczne delikatne i subtelne rzeźby dodają mu lekkości. Przy ulicach stoją dopieszczone w każdym szczególe murowane budynki z licznymi barwnymi dekoracyjnymi ornamentami.
Gdyby nie temperatura można by odnieść wrażenie, że jest się w jakimś śródziemnomorskim miasteczku, a nie na dalekiej północy.
Z Alesund wyruszamy w kierunku Andalsnes, aby zaliczyć sztandarową niemal atrakcję Norwegii – słynną Drogę Trolli.
W okolicy miejscowości Andalsnes położone są góry niczym Alpy, z ogromnymi masywami Romsdalshornu i Trollsveggen.
Szczególnie ten ostatni koniecznie chcieliśmy zobaczyć ze względu na Trollrygen- filar, który w 1968 roku pokonały Wanda Błaszkiewicz (Rutkiewicz) z Haliną Kruger, dokonując pierwszego kobiecego przejścia, czym zapoczątkowały erę ostrego, czysto kobiecego stylu wspinania.
To spory kawałek do przebycia, więc po drodze nocujemy, gdzieś na przydrożnym parkingu, ażeby rankiem boczną niewielką drogą udać się w dalszą podróż.
Przed nami pojawiają się widoki coraz poważniej i groźniej wyglądających gór i wszystko wyglądałoby wspaniale, gdyby nie fakt, że nasza dróżka robi się coraz węższa i coraz gorszej jakości, a obok pojawia się nowa, którą powinniśmy przedostać się na drugą stronę „góry”.
Zastanawiamy się czy będziemy musieli rozmontowywać bariery, ale przed samym tunelem ktoś litościwie zrobił to już za nas.
Po drugiej stronie czeka na nas widok, jak z pocztówki reklamującej Norwegię.
Napotykamy wkrótce jedyny chyba na świecie znak drogowy ostrzegający przed trollami. Znajduje się on na początku Trollstigveien – Drogi Trolli, nazwa której została zachowana od określenia krętego podejścia z Isterdalen do Stigfjellet do najwyżej położonego punktu trasy – Alnesreset.
Odcinek ten wiedzie obok wodospadu Stigfossen o spadku ok. 320 m.
Średnie nachylenie drogi wynosi 9%. Trasa składa się z 11 wąskich serpentyn, w większości zakręcających pod kątem 180 o, dlatego nie mogą po niej poruszać się pojazdy dłuższe niż 13,3 m.
Na przełęczy nad drogą wybudowano w 2012 roku taras widokowy z wieloma punktami widokowymi, na wskroś nowoczesny, a jednak znakomicie wkomponowany w naturalne otoczenie z typowym dla Norwegów wyczuciem.
Przy okazji trzeba przyznać że Norwegowie dobrze zadbali o to, aby miejsca warte zobaczenia były dobrze wyeksponowane, oznakowane i wygodnie dostępne dla turystów, a w miarę możliwości nie stanowiły dysonansu w krajobrazie.
W ramach nieco swobodniejszych dni wybieramy się na wycieczkę na znajdującą się opodal Eid górę Vedviksnibba.
Po wkaraskaniu się przez wiedźmowaty leśny gąszcz na wysoki uskok, spoglądam z niego pionowo w dół.
Zastanawiam się czy nie dojrzę tam pływającego gdzieś w piankowym stroju Leszka, przemierzającego swą codzienną pływacką trasę, bez względu na pogodę, temperaturę czy porę dnia.
Z wierzchołka roztacza się fantastyczny widok na cały Nordfjord.
Nasz pobyt w Norwegii upływa z każdym przejechanym kilometrem. Każdy jednak przynosi coś nowego. Bylibyśmy niepocieszeni nie mogąc zobaczyć największego lodowca w kontynentalnej Europie – Jostedalsbreen. Jego ramiona rozprzestrzeniają się na ponad 50 dolin.
Wcześniej jednak chcemy zahaczyć o nieistniejącą już miejscowość Bodal nad jeziorem Lovatnet, o rzadko spotykanym turkusowym kolorze wody. Niezwykle zaciszna okolica była świadkiem ogromnej tragedii, której ślady widoczne są do dziś.
Dwukrotnie w dziejach (1905 i 1936 r) do jeziora osuwało się zbocze góry wychlapując potężną falą tsunami wody z jeziora, o sile którego świadczą łodzie wyrzucone do połowy przeciwległego stoku, a osadę położoną na brzegu zmiotło z powierzchni, pochłaniając dziesiątki istnień ludzkich.
Dziś na zboczach stoi pomnik z nazwiskami tych co zginęli i tablica przedstawiająca przebieg katastrofy.
Jezioro zostało przegrodzone szeroką groblą utworzoną przez zwały skał i ziemi z tego osuwiska, porośnięte już bujną roślinnością.
Przez Olden jedziemy w kierunku Briksdaisbreen, który jest jednym z najbardziej dostępnych i znanych odnóg lodowca Jostedalsbreen.
Coraz bardziej zagłębiamy się w głęboko wciętą dolinę, a z jej progów wyzierają na nas kolejne macki potężnego lodowca.
W końcu samochód pozostawiamy na zbiorczym parkingu i dalej idziemy pieszo mijając liczne wodospady, fantastycznie sprasowane skały, aby dotrzeć do jeziora lodowcowego, do którego wpada jęzor lodowca.
Jego wielkość i grubość zmieniają się co roku, w zależności nie tylko od temperatury, ale także od opadów atmosferycznych.
Lodowiec w ciągu dwóch wieków i tak cofnął się o ok. 2 km.
I tak dobiegł końca nasz pobyt w krainie trolli, stworzeń o gnomowatym wyglądzie, niezbyt sentymentalnych za to wyrozumiałych dla ludzkich potrzeb i słabości, i przyjaznych.
To pewnie dzięki nim z małego, lokalnego lotniska w Sandane poprzez Oslo wróciliśmy do domu przez nikogo nie nagabywani w celu pokazania jakiegokolwiek dokumentu, oprócz biletu lotniczego na samym wstępie.
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Autorzy zdjęć: Janka i Mirek Dąbrowscy