Ameryka Północna – Zion Kanion

Z Bryce Kanion zajeżdżamy do Kodachrome Basin – parku stanowego, będącego krainą skamieniałych gejzerów sterczących na skalnych murach niczym kominy w porzuconych i zrujnowanych domach.

Kiedyś obszar ten prawdopodobnie przypominał tereny Yellowstone, ale po wygaśnięciu aktywności termicznej, tuby przez które wydobywała się kiedyś gorąca para i woda uległy zmineralizowaniu i naturalnemu utwardzeniu, podczas gdy otaczające je osady piaskowca zostały przez wieki wymiecione w procesie erozji atmosferycznej.
Nieco dziwaczna nazwa została przyjęta podobno w dowód uznania dla firmy, która jako pierwsza skomercjalizowała film kolorowy, dzięki czemu stało się możliwe przedstawienie w pełnej, barwnej krasie tych obszarów. Wydaje się to nieco pokrętne i naciągane wytłumaczenie, bardziej odpowiada to wymogom reklamy i ewidentnego sponsoringu regionu.

Na noc stajemy na perfekcyjnie i bardzo sensownie zorganizowanym dużym kampingu. Są tu wyznaczone osobne miejsca do biwakowania dla turystów podróżujących z namiotami, samochodami, przyczepami, kamperami i autokarami. A wszystkie odgrodzone są od siebie przegrodami z zarośli lub skalnymi murkami, stwarzając atmosferę prywatności i niekrępującej izolacji.

 

 

Są też miejsca, gdzie mogą integrować się większe grupy przy grillu lub przy wspólnym ognisku. Wokół poprowadzona jest nawet ścieżka przystosowana do poruszania się osób niepełnosprawnych na wózkach.

 

 

Wszystkim nam bardzo to miejsce się podoba, tym bardziej, że kilkoro z nas spotyka coś zaskakująco miłego. Nas Polaków rozpiera duma z tego, że na kolację będziemy jeść grillowaną „polish kielbasa”,

 

 

 

Chińczyk nareszcie z uśmiechem uczestniczy w przygotowywaniu wspólnego posiłku mieszając warzywa w tradycyjnym chińskim woku, a

 

 

 

 

Australijka Zosia nazajutrz z godną pozazdroszczenia wprawą dosiada wierzchowca w ramach wycieczki na koniach po okolicznych stepach.

 

 

Po zakończonej kolacji, o zmierzchu wybieram się do pawilonu usytuowanego centralnie na kampingu z łazienkami i innymi turystycznymi udogodnieniami. Idę bez latarki sądząc, że bez problemów wrócę w naturalnej nocnej poświacie dobrze przygotowanymi i wytyczonymi dróżkami.

Kiedy po zakończonej wieczornej toalecie wychodzę przed pawilon i wykraczam poza krąg światła wokół niego, okazuje się, że otacza mnie absolutna ciemność. Mam wrażenie, jakby wrzucono mnie do słoja wypełnionego sadzą: nie widzę nawet własnych rąk, a co dopiero mówić o drodze. Zaczynam podążać w kierunku, z którego jak mi się wydaje przyszłam. Od razu zaczynam potykać się o kamienie, wpadam na krzaki, a w końcu ląduję na jakimś namiocie. Wyłania się z niego nieco poirytowany facet z latarką, któremu ze skruchą tłumaczę sytuację, a on litościwie oferuje się odprowadzić mnie do miejsca stacjonowania naszego autokaru.

Muszę przyznać, że nigdy przed tym, ani nigdy potem nie doświadczyłam takiej ciemności! Kilkoro z nas spotkało coś podobnego, mam tylko nadzieję, że w swej powrotnej drodze nie natrafiali na ten sam namiot co ja.

 

Rano wybieramy się na konną wycieczkę po okolicy.

 

 

Każdemu z nas zostaje przydzielony koń osiodłany w typowe kowbojskie siodło z jednym łękiem z przodu, sterczącym niczym róg nosorożca i z „kapciowatymi” strzemionami, przypominającymi ochraniacze w jakich czasami chodzi się po muzeach.

Choć jest to typowa, zorganizowana dla turystów przejażdżka, to możliwość obcowania z żywym zwierzęciem wyzwala we mnie czysto atawistyczną przyjemność i bardzo żałuję, że jest taka krótka. Nie ma jednak rady.

W planie mamy jeszcze dziś dotrzeć do ostatniego punktu naszej podróżniczej pętli – do Zion Kanion.

Kanion zupełnie odmienny od tych, które oglądaliśmy do tej pory. Wynika to z faktu, iż jest on utworzony w wyniku pęknięcia Ziemi wzdłuż osadów na Płaskowyżu Kolorado, niejako „wzdłuż włókien” materii. Przypomina pęknięty szew, jest stosunkowo wąski, z kulminacją w tzw. wąwozie Narrows, gdzie podobno dochodzi się do miejsca, w którym stojąc na środku z rozłożonymi rękami można dotknąć przeciwległych ścian kanionu, czego nie mieliśmy jednak okazji sprawdzić.

 

 

 

 

 

 

 

Lite brązowo – żółte ściany wąwozu charakteryzują się zdecydowanym, pionowym urzeźbieniem, występującymi gładziami momentami przypominającymi lustra tektoniczne.

 

 

 

 

 

 

 

Oglądane z góry epatują wyzywającą ekspozycją, pozwalającą docenić ich blisko 800. metrową wysokość.

Ze względu na fakt, że całą prawie przestrzeń wewnątrz kanionu zajmuje rzeka Virgin płynąca jego dnem, kołowy ruch turystyczny jest sterowany i kontrolowany. Autokary i większe wozy zatrzymywane są na zbiorczym parkingu poniżej wlotu do kanionu, a dojeżdżają do niego jedynie samochody osobowe w odpowiedniej liczbie.

 

 

 

 

 

 

 

My dochodzimy tam pieszo, a następnie wybieramy się na trasę na tzw. Angel Landing – stanowisko znajdujące się na górnej krawędzi kanionu. Trasa poprowadzona jest śmiało i momentami może przyprawić o zawrót głowy.
Oczywiście wybieramy się także w głąb kanionu. Najpierw wiedzie tam dość szeroki chodnik, który mostkami przekracza kilka razy rzekę, żeby ostatecznie zatracić się w jej korycie.

 

Dalej idziemy brzegiem rzeki, a następnie jej korytem, brodząc w wodzie. Bywają lata, kiedy poziom wody jest na tyle wysoki, że jest to niemożliwe.

 

 

 

 

 

Mijamy niezbyt rozległe rozlewiska utworzone w miejscach spływających ze ścian strumieni skrytych w wiecznym głębokim cieniu, gdzie pojawia się sporo zieleni: paproci, mchów i porostów. Brniemy w coraz głębszej wodzie, podczas kiedy ściany coraz bardziej się do siebie zbliżają. Zawracamy, kiedy woda sięga nam do pasa, nie osiągając magicznego najwęższego miejsca kanionu.

 

Do autokaru z powrotem musimy dotrzeć autostopem, bo na piechotę zajęło by to nam zbyt wiele czasu. Czujemy się nieco skrępowani tą sytuacją, bo choć nie ociekamy już wodą, to jednak mamy mocno wilgotne ubrania. Z pomocą przychodzą nam nasi młodzi amerykańscy współtowarzysze, którzy bez oporów znajdują dla nas podwodę. Rozmowa w trakcie jazdy nie bardzo się klei, bo nasz angielski wydaje się być zbyt angielski w stosunku do amerykańskiego.
Po tym jak wszyscy dotarli do autokaru, wyruszamy w kierunku stanu Nevada, do Las Vegas.

Pod wieczór, w pewnym momencie po przekroczeniu kolejnego grzbietu, rozpościera się przed nami obraz bezkresnego oceanu łączącego się w linii horyzontu z ciemniejącym niebem, a na lądzie dostrzegamy morze różnokolorowych świateł miasta molocha – Światowej Stolicy Rozrywki.

I to był koniec naszej „przyrodniczej” podróży po zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, a początek podróży „cywilizacyjnej” w ramach której przemieściliśmy się z San Francisco autobusami Grey Hound’a w poprzek całego kontynentu na wybrzeże wschodnie, do Filadelfii.

Ale to już zupełnie inna historia.

Autor tekstu: Janka Dąbrowska

Autorzy zdjęć: Janka i Mirek Dąbrowscy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *