Bez wątpienia najsłynniejszym i najbardziej rozpoznawalnym kanionem na Ziemi jest Wielki Kanion Kolorado.
Nic więc dziwnego, że w swej wędrówce po Płaskowyżu Kolorado my także tam dotarliśmy.
Teorii wyjaśniających jego genezę jest kilka, ja pozwolę sobie ująć to dość lakonicznie. Ok. 10 milionów lat temu Ziemia w tym miejscu pękła w poprzek naniesionych osadów, przecinając niejako naturalne „włókna” ziemskiej materii. Rzeka Kolorado wykorzystując ten kanał, pospołu z erozją atmosferyczną ukształtowała wielopoziomowe tarasy, odsłaniając wielobarwne pokłady wiekowych osadów.
Tę finezyjną, bajkową rzeźbę krajobrazu wydobywa najlepiej gra światła i cieni o wschodzie i zachodzie słońca.
Na dno kanionu turystycznie można się dostać w zasadzie tylko z dwóch miejsc: z krawędzi północnej i południowej.
Krawędzie kanionu są od siebie na tyle odległe (ok. 20 km), że przestrzeń zawarta między nimi tworzy swoistą barierę, która istotnie wpływa na klimat i środowisko ich otoczenia.
Tereny wzdłuż krawędzi południowej są pustynne i suche, łatwo dostępne przez cały rok.
Krawędź północna jest bardziej zasobna w wodę, porośnięta lasem, w okresie zimowym (od października do maja) jest wyłączona z ruchu turystycznego. Jest też mniej licznie odwiedzana przez zwiedzających, gdyż zejście z niej w głąb kanionu jest długie i uciążliwsze od tego z krawędzi południowej.
Plan naszej podróży zakładał 2 dniową eksplorację kanionu z krawędzi północnej, z czego byliśmy wielce zadowoleni.
Pierwszego dnia odbyliśmy wycieczkę trasą wzdłuż krawędzi, co dało nam możliwość obejrzenia kanionu z góry, a drugiego opuściliśmy się w głąb do pewnego poziomu, gdyż zejście na samo jego dno i powrót na górę jednego dnia są właściwie niemożliwe.
Lasy przez które wiodła nasza droga na krawędzi wydają się być dzikie i dość urozmaicone, choć dominuje w nich zdecydowanie sosna kalifornijska i dość gruboszowate rośliny.
Przyznam, że widok tarasów i ścian kanionu z góry w pewnym stopniu mnie rozczarował. W przeciwieństwie do tych widoków, które znaliśmy z pocztówek i zdjęć przewodnikowych są one gęsto upstrzone zielonymi punktami roślinności. Nie są tak kolorowe i stricte nago-skalne jak inne kaniony spotykane w Utah, rzeki ukrytej znacznie niżej z tej wysokości nie widać i gdyby nie rozległość i przestrzeń można by pomylić ten kanion np. z Red Kanionem nad Green River.
Co ciekawe, mimo, że to Arizona latem, to w lesie po wkroczeniu w strefę cienia wcale tak gorąco nie jest. Wysokość płaskowyżu (średnio ok. 1500 m n.p.m.) sprawia, że zadowoleni jesteśmy, że wzięliśmy ze sobą polary. Ta wycieczka daje nam możliwość doświadczenia czegoś niesztampowego o co trudno w tak sławnym miejscu, tłumnie odwiedzanym przez turystów z całego świata.
Następnego dnia szykujemy się do zejścia w głąb kanionu. Przed wejściem na trasę stoją ustawione duże tablice zawierające swoisty instruktarz i przestrogi o czym należy pamiętać w trakcie odbywania tej wycieczki. Jedna z nich głosi: Pamiętaj! Gorąco zabija! Zaopatrz się w odpowiednią ilość płynów i pożywienia. Podchodzimy do tego z pokorą i zrozumieniem, tym bardziej, że musimy przestawić się na zupełnie inny sposób rozłożenia sił, inny od tego jaki znamy z gór. Tutaj początek – zejście będzie łatwiejsze niż powrót – ostro pod górę.
W miarę opuszczania się zmienia się też temperatura – robi się coraz bardziej gorąco i duszno. Doskonale widać to po zmieniających się strefach roślinności, która korzystając z większej ilości wilgoci staje się bardziej miękka i bardziej różnorodna.
Poprowadzenie tej drogi musiało być karkołomnym zadaniem.
Wije się ona długimi zakosami, przedostając się z górnych tarasów na te poniżej, co czasami wymaga przejścia przez drewniane pomosty.
Skalę tej marszruty można ocenić dopiero kiedy dostrzega się ludzi na trawersie kolejnego tarasu, którzy wydają się w tym otoczeniu jak obiekty z mikrokosmosu.
Widoki ścian, urwisk i uskoków powalają swą wielkością, niedostępnością i topograficzną zawiłością.
Choć po roślinności widać, że więcej tu wilgoci, to strumieni spływających z góry nie ma zbyt wiele. Na dobrą sprawę pierwsze spotykamy na głębokości ok. 900 m tzw. Roar Springs.
Nieco poniżej dostrzegamy wybudowaną betonową platformę stanowiącą lądowisko dla helikopterów. Stanowi ona wyraźny dysonans w tym otoczeniu, ale widocznie względy bezpieczeństwa były istotniejsze niż ekologia.
Uznajemy, że jest to ten poziom (-960 m), z którego powinniśmy zacząć wracać, aby bez pośpiechu, mając czas na podziwianie widoków i robienie zdjęć wrócić na górę kanionu. Po drodze mijają nas turyści, którzy powrotną drogę postanowili odbyć na grzbietach osiołków.
Po powrocie pierwszą rzeczą, którą robimy, to korzystamy z pryszniców dostępnych w pawilonie centrum turystycznego. Aczkolwiek pył i pot zdobyty wewnątrz kanionu świadczy o naszej tam bytności i można go uznać za „cenny”, to z przyjemnością się go pozbywamy dzięki kilku monetom wrzuconym do prysznicowego automatu w krótkiej, ale bardzo odświeżającej sesji.
Przed jednym ze sklepików w centrum stoi figurka osiołka w pozie, wskazującej na to, że marsz w górę także jemu dał nieco w kość.
Po raz kolejny ze zdumieniem stwierdzamy, że wcale nie tak wielu uczestników wycieczki zdecydowało się na sprawdzenie, jak kanion prezentuje się od wewnątrz, podziwiając go jedynie z poziomu punktu widokowego na krawędzi. Paradoksalnie ten sposób wydaje się być tu bardzo na miejscu.
Kanion Kolorado jest bowiem niczym dzieło impresjonistów, które należy oglądać z pewnej perspektywy, aby docenić jego kunszt. Z bliska wydaje się być zbiorem szczegółów, w których zatraca się całokształt.
Myślę też, że jego wartość w pełni mogą docenić przede wszystkim ci, którzy dokonali spływu rzeką Kolorado płynącą dnem kanionu.
Bryce Kanion
Bryce Kanion de facto kanionem nie jest. Określenia tego użyto w celu zachowania pewnej kontynuacji i stylistyki nazewnictwa w rejonie Płaskowyżu Kolorado.
Jest to rozległy obszar usytuowany na skraju uskoku utworzonego z wapiennych osadów, który zerodował podobnie jak próchnieje pień ściętego drzewa: wnikająca weń i ściekająca po krawędziach woda powoduje jego rozwarstwienie w postaci pionowo sterczących igieł i szczap. Bryce Kanion przypomina z górnej perspektywy szczotkę odwróconą rudym włosiem do góry.
Na terenie parku poprowadzonych jest kilka szlaków turystycznych. My opuszczamy się z krawędzi z punktu widokowego Sunrise Point i idziemy ścieżką do Fairyland Point.
Występujące wokół iglice, pilastry, żebra i ostańce sprawiają wrażenie jakby otaczał nas różnorodny tłum skamieniałych postaci. Czasami stoi on w zwartych, karnych formacjach niczym terakotowa chińska armia,
czasami postacie kroczą w szeregu, jakby odbywały wycieczkę, a
czasami stoją w grupkach, jakby ze sobą plotkowały.
Takie formy skalne nazywane są tu hoo-doo’s. Wszystko utrzymane jest w pastelowych barwach: białych, kremowych, różowych, piaskowych i pomarańczowych.
Być może ta jasna kolorystyka sprawia, że czujemy się tu, jak w świecie zaludnionym przez przyjaźnie do nas nastawione duchy, będące świadkami historii Ziemi i pogodnego „trwania”. Nic tu nie przytłacza, nie napawa mrokiem i nie niepokoi.
Nawet spotykane uschnięte drzewa, bywa że poskręcane niczym śruby i nadpalone nie wywołują złych emocji.
Ponownie, jak na krawędzi Kanionu Kolorado stwierdzamy, że występują tu niezwykłe kontrasty temperaturowe: na słońcu panuje niesamowity upał, natomiast w cieniu skóra pokrywa się warstewką chłodu.
Tam gdzie nie kroczą hoo-doo’s napotyka się kolorowe, pasiaste wydmy z kropkami zieleni, a
na białym, wapiennym podłożu miejscami kwitną nieliczne kwiaty.
Żegnamy się z tym miejscem, zachowując w oczach obraz jakby dłoni, machającej nam na pożegnanie.
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Autorzy zdjęć: Janka i Mirek Dąbrowscy