Z chłodnych, zalesionych i zasobnych w wodę obszarów Grand Teton jedziemy na południe w kierunku stanu Utah.
Teren robi się pofałdowany wzgórzami poznaczonymi pasami warstw skał osadowych, a wszystko utrzymane w kolorach piaskowo – cynobrowych, które w promieniach zachodzącego słońca zmieniają się na czerwone.
Zjeżdżamy do Flaming Gorge N.R.A (national rekreation area). To obszar utworzony na granicy stanu Wyoming i Utah poprzez zbudowanie w 1957 r tamy w górnym biegu rzeki Green River.
Zapora spiętrzyła wody rzeki tworząc wielki zalew będący miejscem wielu turystycznych aktywności, zaopatruje w energię elektryczną okolicznych odbiorców, a także reguluje hydrologicznie Green River, podążającą głęboko wciętym Red Canyon ku Colorado River. Budowa tamy w znaczący sposób wpłynęła na zmianę środowiska wokół rzeki, doprowadziła do wyginięcia 4 gatunków ryb, ze względu na istotną zmianę temperatury wody – jej ochłodzenie. Nie mniej korzystnie uregulowała sezonową fluktuację poziomu wody w rzece , a także znacznie oczyściła ją z osadów.
Jest to wyraźnie widoczne w miejscu, gdzie czyste wody Green River, wpadają do zamulonej osadami Colorado River.
O poranku nasz autokar zatrzymuje się na parkingu na krawędzi Red Canyon’u, na której zasiadamy z naszym śniadaniem.
Rozciąga się stąd daleki widok na granatową w świetle budzącego się dnia wstążkę rzeki z beżowymi obrzeżami wyznaczającymi jej zmieniający się poziom. Jest to nasze pierwsze spotkanie ze spektakularnymi, amerykańskimi kanionami i jesteśmy nim zauroczeni.
Głęboko wcięta rzeka, strome, skalne urzeźbione ściany, przedziwne formy drzew na krawędzi stwarzają niezwykły klimat tego miejsca. Robimy krótką wycieczkę krawędzią skąd możemy zajrzeć w głąb kanionu, po czym wyruszamy w dalszą drogę.
Choć społeczeństwo amerykańskie jest stosunkowo młode, to kontynent jest tak wiekowy, jak cała nasza planeta. Nic więc dziwnego, że na terytorium Stanów Zjednoczonych obecne były wielkie kręgowce, które tam dożyły swego kresu.
Jedziemy wzdłuż rzeki Colorado do Dinosaur Monument, gdzie znajduje się pawilon -muzeum Dinosaur Quarry. W tej okolicy został zachowany w piaskach pradawnej rzeki, depozyt skamieniałości ze świata dinozaurów i innych stworzeń morskich dwa lub trzy razy od nich starszych. Wstrząsy, które rozpoczęły się mniej więcej w momencie śmierci ostatniego dinozaura, wypiętrzyły osady rzeki w postaci łańcucha wzgórz, które następnie przecięte rzekami żłobiącymi sobie drogę do morza odsłoniły zalegające w nich pokłady skamieniałości.
W 1908 roku zawitał w te strony amerykański paleontolog Earl Douglas, który rozpoczął tu poszukiwania i wykopaliska. Nie trafił tu przypadkiem. Wiedział, że podobne skały w Colorado i Wyoming przyniosły wspaniałe znaleziska kości dinozaurów i podejrzewał, że tu też będą one obecne i nie mylił się.
W pawilonie można zobaczyć różne wyselekcjonowane przez niego okazy i znaleziska, na podstawie których zostały określone gatunki żyjących tu dinozaurów, a nawet odtworzony cały szkielet jednego z nich.
Najistotniejszym elementem ekspozycji jest jednak fragment wycięty z macierzystej ściany, w zachowanej pierwotnej formie, takiej jak dostrzegł to paleontolog. Stromo nachylona powierzchnia z reliefem ukrytych w niej kości i ich fragmentów daje wyobrażenie tego, jak bardzo musiało być wyczulone oko obserwatora, żeby dostrzec w naturalnym środowisku, to czego poszukiwał. Łatwo bowiem pomylić je z naturalną rzeźbą zbocza i ścian.
W czasach kiedy Earl Douglas prowadził tu swoje poszukiwania i odkrywki nie była jeszcze znana „kosmiczna” teoria wyginięcia dinozaurów. Dopiero w 1980 roku Alvarezowie: ojciec i syn wystąpili z hipotezą, że dinozaury i 75% wszystkich innych gatunków zwierząt ok. 65 milionów lat temu wymarły w sposób nagły w wyniku uderzenia w Ziemię asteroidy lub komety, co dramatycznie zmieniło warunki klimatyczne na Ziemi. Alvarez junior – geolog, prowadził badania osadów we Włoszech i zainteresowała go stosunkowo cienka warstwa gliny datowana na ten okres. Zaobserwował on, że zawiera ona wiele irydu, którego jest bardzo wiele w kosmosie, natomiast na Ziemi pierwiastek ten w naturze występuje w znikomych ilościach. Zwrócił się z tym do swojego ojca – fizyka, którego problem zaintrygował, gdyż podejrzewał, że pierwiastek ten mógł przywędrować z kosmosu. Zaczęli badać próbki osadów z tego okresu, w różnych rejonach, co potwierdziło ich przypuszczenia. W ten sposób interdyscyplinarny zespół rozwiązał zagadkę, z którą przez bardzo długi okres nie potrafili poradzić sobie paleontolodzy. Niestety Alvarezowie nie dysponowali wtedy dostatecznie przekonywującym dowodem na potwierdzenie swej tezy, gdyż nie potrafili wskazać miejsca gdzie miałoby nastąpić zderzenie ciała kosmicznego z Ziemią. Ich teoria pozostała w sferze przypuszczeń do czasu kiedy po ok. 10 latach zlokalizowano mega krater Chicxulub w Meksyku, który pasował do całej układanki.
Po odwiedzinach w muzeum mamy jeszcze trochę czasu, żeby zejść w koryto Colorado River i zanurzyć nogi w wodach rzeki rozbudzającej naszą wyobraźnię. W tym miejscu płynie ona dość płytko i leniwie.
Wędrując brzegiem w pewnym momencie dostrzegam powyżej głęboką grotę o ciekawych ostrych zarysach. Spontanicznie zaczynam się do niej wspinać, po rozgrzanych, piaskowych, szorstkich płytach.
Część uczestników wycieczki podąża za moim przykładem i w pewnym momencie zdaję sobie sprawę ze swej lekkomyślności. Dla mnie wspinaczka jest dość łatwa, ale widzę, że innym sprawia sporo problemów. Uzmysławiam sobie, że obsuniecie się z tych zboczy może skutkować poważnymi kontuzjami. Karcę się w duchu za bezmyślność i postanawiam nie popełniać później takich błędów.
Podążamy dalej wzdłuż rzeki Kolorado, w głąb stanu Utah.
Stan Utah jest w gruncie rzeczy jedną wielką skalistą, górzystą pustynią, latem gorąca i suchą, zimą mroźną i bywa, że śnieżną. Na jego obszarze znajduje się większość parków narodowych i obszarów chronionych znanych z pocztówek, westernów i innych filmów, w których występują monumentalne formacje: kanionów, wąwozów i sterczących samotnie grup skalnych. Ogromne połacie tego stanu były kiedyś zamieszkiwane przez Indian, obecnie skupionych w rezerwatach, pod których jurysdykcją zresztą znajduje się wiele z tych atrakcji przyrodniczych.
Stan charakteryzuje się zadziwiającą, jak na warunki amerykańskie jednorodnością religijną, gdyż co najmniej w połowie zamieszkiwany jest przez wyznawców Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, potocznie zwanymi mormonami. Stanowią oni dość zwartą społeczność, może nie do tego stopnia co Amisze, ale podobnie, jak oni, żyjącą zgodnie z dość surowymi zasadami. Obowiązuje ich m.in. zakaz picia alkoholu, kawy, herbaty, używania tytoniu i narkotyków, a także uprawiania hazardu. I choć wydaje się, że współczesność mocno zmiękczyła te zwyczaje, to jednak w miasteczkach i w stolicy tego stanu, w Salt Lake City wyczuwalna jest odmienność kulturowa ich mieszkańców.
Park narodowy Canyonlands położony jest w centrum Płaskowyżu Kolorado, w dorzeczu rzek Green i Colorado, które dzielą go na trzy charakterystyczne części: na północy – Island in the Sky, na zachód – The Maze i na wschód – The Needles.
Choć każdy z tych rejonów jest nieco inny, to łączy je specyficzna, dzika pustynna atmosfera, przepełniona dojmującym wrażeniem samotności.
Architektami tych ziem była woda i grawitacja, które na rozległych po horyzont płaskowyżach uformowały setki kanionów, pustynnych nunataków, łuków, iglic i innych fantastycznych skalnych kształtów.
Patrząc w przestrzeń z punktu widokowego na Island in the Sky , aż po niebieskawą linię widnokręgu jest ona wypełniona brązowo – rudym reliefem głębokich zapadlisk, układających się we fraktalny wzór.
Dziwnie powykręcane i pozornie zniekształcone formy roślinne nasuwają skojarzenia z krainami z powieści fantasy, budząc niepokój i emanując wrażeniem nieprzystępności tej krainy.
I tak bywało i nadal jest w rzeczywistości. Do tego surowego zakątka Utah odważyli się wchodzić jedynie prehistoryczni Indianie, kowboje, odkrywcy rzek i poszukiwacze uranu.
Sieć dróg jest bardzo skąpa – w większości są to nieutwardzone trakty, a szlaki są prymitywne i bywają zwodnicze, gdyż znalezienie miejsc skąd można opuścić się z płaskowyżu na dno kanionów jest bardzo trudne. Tak jak to wybrzmiewało w filmowych wersjach westernów: takie ścieżki znają tylko najstarsi Indianie.
Chcąc posmakować Canyonland’u w jego „wnętrzu” nie szukamy drogi zejścia na własną rękę, tylko podjeżdżamy autokarem do Upheaval Dome.
Jest to wielka, ok. 10 kilometrowej średnicy dziura w Ziemi, będąca dnem krateru uderzeniowego, utworzonego ponad 170 milionów lat temu przez jakieś ciało niebieskie. Prowadzi przez niego pętla szlaku turystycznego.
W środku jest gorąco, jak wewnątrz pieca hutniczego, gdyż zagłębienie to stanowi rodzaj soczewki, w którym skupiają się promienie słoneczne odbite od jasnych, piaskowej barwy okalających je ścian.
Do tego na dnie trudno jest znaleźć miejsca, gdzie można by odpocząć w cieniu, bo to rodzaj misy pustej w środku. Niewielu z uczestników wycieczki zdecydowało się na odbycie tej trasy, większość pozostała na parkingu przy autokarze.
Natomiast nam, przemierzanie tej drogi daje wyobrażenie z czym musieli zmagać się wędrujący ze stadami krów w kierunku zachodniego wybrzeża. Inaczej teraz odbieramy oglądane w przeszłości westerny i filmy o osadnikach.
Mamy wielką ochotę wykonać pełną turystyczną pętlę, ale obawiamy się, że nie uda nam się zmieścić w czasie przeznaczonym na tę wycieczkę i w pewnym momencie zawracamy. Jeden z uczestników – młody Niemiec, wysportowany facet postanawia jednak się tego podjąć. Podczas kiedy my robimy w tył zwrot, on prawie biegiem wyrusza w dalszą drogę. Wracamy na parking mocno umordowani upałem i samą drogą, z zaciekawieniem obserwowani przez pozostałych wycieczkowiczów. Młodego zuchwalca, jak na razie nie ma. Czekamy na niego prawie godzinę i kiedy kierowcy postanawiają dać sobie z tym spokój, powiadomić strażników parku i wyruszyć w dalszą trasę, młody człowiek dociera. Przeprasza za tę zwłokę i choć reszta grupy zaczynała na niego utyskiwać, to w zasadzie zostaje mu po części wybaczone, a całkowicie, kiedy wieczorem serwuje wszystkim kupioną gdzieś po drodze skrzynkę piwa w puszkach.
Jadąc w kierunku miejscowości Moab zatrzymujemy się jeszcze w miejscu skąd spoglądamy na cypel utworzony przez prawie zamknięty, gigantyczny meander rzeki Colorado stanowiący park stanowy – Dead Horse Point. Jest to płaskowyż wznoszący się prawie 600 metrów nad poziomem rzeki, z którym związana jest legenda nadająca mu nazwę – Cypel Martwych Koni. Według tej legendy miejsce to było używane przez kowbojów, jako naturalna zagroda dla dzikich mustangów. Pewnego razu z jakiś przyczyn konie te nie mogąc się stamtąd wydostać, oszalałe z pragnienia podsycanego widokiem i zapachem płynącej w dole rzeki, zginęły spadając z wysokiego klifu podejmując próbę dostania się do wody albo po prostu z pragnienia.
Tego dnia nasz autokar zatrzymuje się na noc na dziko, u podnóża wysokiego nasypu kolejowego, u wylotu rurowego przepustu w tym wale.
Wieczorem, przy ognisku, urządzamy party, do którego dołącza grupa młodych mormonów z pobliskiego miasteczka. Przynoszą ze sobą małe bębenki – tamtamy, na których wystukują nieco egzotycznie brzmiące dla nas rytmy. Jest w nich coś indiańskiego, jakby echo pustyni i coś z sygnalnego kodu plemiennego. Obecni wśród nas gitarzyści próbują się do nich dostosować i z nimi zgrać, ale nie bardzo im to wychodzi. To trzeba po prostu mieć we krwi, trzeba czuć ducha tej ziemi.
Cała impreza przeciąga się do późna, a nam zaczynają kleić się oczy, po całym dość intensywnie spędzonym dniu. Zabieramy z Mirkiem nasze śpiwory i karimaty, przechodzimy przez przepust w nasypie na jego drugą stronę, za którym ciągnie się w górę głęboki, skalny, typowy dla Utah wąwóz. Wyszukujemy sobie jakieś nisze, układamy się tam do snu. Nasyp wytłumia nieco mrocznie brzmiące odgłosy tamtamów – zasypiamy. Kiedy rano zjawiamy się na śniadanie, nasi przewodnicy strofują nas, żeby w przyszłości nie oddalać się na własną rękę zbyt daleko od pozostałych. Twierdzą, że kaniony potrafią być bardzo zwodnicze, gdyż w przypadku nagłego opadu deszczu lub burzy stanowią naturalne kolektory wody, błyskawicznie wzbierającej wielką falą, co może być bardzo niebezpieczne. Przyznaję, że informację tę przyjęłam wtedy bardzo sceptycznie i z niedowierzaniem. Dopiero wiele, wiele lat później, będąc na Madagaskarze miałam okazję przekonać się co do prawdziwości tego twierdzenia. Po tym, jak w obozie rozbitym w wąwozie usłyszeliśmy odgłosy odległej zdawało by się burzy, w ciągu pół godziny, góra po 45. minutach poziom wody w naszych namiotach podniósł się tak, że zdołaliśmy zabrać ze sobą tylko śpiwory i uciec na wyższej położone tarasy. Dobrze, że było gdzie uciekać!
Tym razem nam się upiekło i po śniadaniu wyruszamy w dalszą podróż.
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Autorzy zdjęć: Janka i Mirek Dąbrowscy