Tajlandia najczęściej odwiedzana jest przez turystów w swej południowej części, gdzie przyciąga ludzi magia rajskich wysp i plaż, z palmowymi zagajnikami, złoto-żółtymi, piaszczystymi plażami i lazurowymi wodami otaczającego je oceanu.
Z Bangkoku jedziemy na południe pociągiem – 12 godzin, za to w iście komfortowych warunkach, które wykorzystujemy na odespanie naszych „północnych wojaży”.
Promem przedostajemy się na jedną z „rajskich wysp” – Koh Tao, gdzie rozlokowujemy się w gustownych i wygodnych bungalowach.
Zdarza się, że nie jesteśmy ich jedynymi lokatorami. Wieczorami odwiedza na często śmiesznie „szczekający” jaszczur, który urzęduje w wilgotnej łazience. Choć nie jest podobno groźny, to branie prysznica pod jego czujnym okiem jest nieco deprymujące.
Wszyscy zaopatrzeni jesteśmy w sprzęt do snorkelingu i bez zwlekania od razu postanawiamy go wykorzystać. Warunki ku temu są fantastyczne, a bogatość podwodnej fauny i flory jest urzekająca. Chociaż koledzy oddają się temu bez opamiętania, ja muszę przyznać, że nie jestem fanką nurkowania. Doceniam wspaniałości morza, ale po pierwszych próbach, kiedy w trakcie zetknęłam się nos w nos i oko w oko „na szypułkach” z którymś z podwodnych stworów, stwierdziłam, że to nie moje środowisko i czuję się w nim bardzo niepewnie, a nawet zagrożona.
Podczas gdy inni pływali, ja łaziłam po fantazyjnie wyglądających skałkach nabrzeża, na których odkryłam wyryte dziwne rysunki, przypominające te z płaskowyżu Nazca.
Pewnego dnia wracając z plaży starannie wyrobioną i utrzymaną dróżką w naszym ośrodku, zauważyłam na twarzach panów stojących na tarasie jednego z domków wyraz przerażenia i dających mi jakieś gwałtowne znaki. Przyśpieszyłam i kiedy do nich dotarłam dowiedziałam się, że byli świadkiem, jak z jednej z palm, pod którą akurat przechodziłam spadł duży kokos, omijając moją głowę o centymetry. Szum morza i liści palmowych na wietrze wytłumił zupełnie odgłos upadku owocu, dlatego byłam zupełnie nieświadoma co się dzieje. Okazuje się, że takie przypadki nie są wcale takie rzadkie i bywają powodem poważnych kontuzji, a nawet śmierci. Mój Anioł Stróż po raz kolejny dobrze spełnił swoje zadanie!
Wykorzystując różne środki transportu morskiego: motorówki, mniejsze i większe łodzie przemieszczamy się między różnymi wyspami.
Lądujemy między innymi w Morskim Parku Narodowym – Angthong, gdzie na wyspie Koh Wua Talab, po zerodowanych, bazaltowych skałach wznosimy się do punktu widokowego, z którego rozciąga się daleki widok na całokształt archipelagu.
Podobnie na wyspie Thale Noi wspinamy się fantazyjnie wyznaczoną trasą z drabinkami, pomostami, platformami i linami na krawędź wygasłego wulkanu, którego kaldera położona jest ponad poziomem morza i wypełniona słoną, zielono-przejrzystą wodą.
Opuszczamy naszą wyspiarską, rajską przystań i wyruszamy w dalszą drogę, docierając do miejscowości Phang Nga, skąd zwiedzamy wspaniałości archipelagu Morza Adamańskiego.
Archipelag, to setki małych wysepek i skałek zatopionych w morzu tworzących klimat, jak na chińskich rycinach.
Zaczynamy od tzw. „Zatoki Bonda” – tak nazwanej lokalnie od czasu kiedy posłużyła ona jako scenografia do kolejnego filmu o Bondzie.
Płyniemy w labiryncie kanałów wśród lasów namorzynowych, a następnie opływając niezliczone wysepki, wpływając nierzadko w jaskinie i nisze w nich utworzone przez niestrudzone morze.
Formy skalne linii brzegowej tych wysepek, a nawet ich kolorystyka mogą kojarzyć się ze stearyną ściekającą ze świec osadzonych w świecznikach.
W trakcie rejsu przepływamy obok muzułmańskiej, pływającej wioski Panyi. Domy pobudowane są na wysokich drewnianych palach wbitych w dno morskie lub na pływających platformach. Aczkolwiek Tajlandia jest w ok. 95% buddyjska, to w południowej części, szczególnie w pobliżu granicy z islamską Malezją mieszka wielu muzułmanów. Wpływ islamu wyraźnie można odczuć w Krabi, większym mieście, gdzie w sklepach i na ulicach na krótkie szorty lub odkryte ramiona kobiet patrzy się z wyraźną dezaprobatą w oczach i niechętnie.
Rzecz jasna nie omijamy także „Maczugi Bonda”, która w naturze nie jest tak imponująca, jak w filmie.
Podczas bytności na kolejnych wysepkach: oglądamy jaskinie, wspinamy się i po prostu korzystamy z tego co one i nasi przewodnicy nam oferują.
Po całodniowym morskim rejsie przyszła pora na przemieszczenie się lądem do Krabi. Jedziemy autobusem. Nasze wcale niemałe plecaki, wyładowane pamiątkami nagromadzonymi w ciągu całej podróży ustawiamy z tyłu naprzeciwko drzwi wejściowych.
Ze względu na to, że jest gorąco, a autobus nie ma klimatyzacji drzwi są stale otwarte. Stoi w nich, na stopniach, trzymając się framugi młody facet pełniący rolę pomocnika kierowcy i konduktora. Autobus pędzi z dużą prędkością, ostro wchodząc w liczne zakręty. W pewnym momencie jeden z plecaków robi fikołka i w mgnieniu oka spada po schodkach wejściowych w prześwit otwartych drzwi. Młody człowiek, niczym firanka wybrzuszająca się na wietrze robi wymyk nogami, podciągając się na rękach, unikając wypchnięcia z pędzącego pojazdu, natomiast plecak znika! Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów, zaalarmowany kierowca zatrzymuje się, a wystraszeni konduktor i Krzysiek będący właścicielem feralnego plecaka, pędzą na poszukiwania, obawiając się, że nie będzie co zbierać. Wracają jednak o dziwo z całym plecakiem, tylko rozdartym i mokrym na jednym boku. Krzysiek sprawdza jego zawartość i co się okazuje? Plecak uderzył o asfalt akurat w tym miejscu, gdzie znajdował się zapakowany przez Krzyśka kokos, który o mało co mnie nie zabił na wyspie Koh Tao. Pękając orzech przejął energię twardego lądowania plecaka, co uratowało go przed kompletną demolką. Ależ ten Anioł Stróż był przewidujący!
Przed kolejnym etapem podróży załatałam Krzyśkowi plecak, tak że wystarczyło to do powrotu do Polski.
W końcowym etapie naszej podróży udajemy się na wyspę Koh Chang.
Do portu skąd odpływamy jedziemy tajską taksówką.
Wychodząc z portowego pomostu obserwujemy jak nasz stateczek, przed powrotem, dopełnia baki w lokalnej stacji benzynowej.
Domki, w których mieszkamy są nieco mniej wymyślne niż te poprzednie, ale bardzo wygodne i na ostatnim etapie naszej podróży pozwalają na odsapnięcie po wszystkich wcześniejszych wrażeniach. To czas kiedy każde z nas robi niezależnie to co lubi i na co akurat ma ochotę.
Zwykle wieczorem wspólnie odwiedzamy miejscową kafeję, aby wrzucić coś na ząb.
Mnie, jak zwykle, dość szybko znudziło się siedzenie na malowniczej co prawda plaży i postanowiłam zrobić sobie wycieczkę, aby zobaczyć, jak wyspa prezentuje się w głębi, dalej od morza. Wyruszyłam rudą, gliniastą, dość szeroką drogą. W pewnym momencie oddzielała się od niej wąska dróżka w bok w jakieś zarośla – niewielki lasek. Postanowiłam tam skręcić. Szłam z pochyloną głową pilnie obserwując po czym stąpam, aby nie dać się zaskoczyć „niespodziewanemu”. Dochodząc do tych zarośli podniosłam głowę i wzrok …w samą porę, żeby zobaczyć tuż przed swoją twarzą precyzyjnie utkaną sieć, w centrum której tkwił wielki szaro-żółty pająk. Brrr ! Wyobraziłam sobie, jak jeszcze jeden krok i ląduje on na mojej twarzy.
Jak nie pyszna czym prędzej zawróciłam i wróciłam na ubity trakt.
Na niewiele to się zdało, bo za niespełna kilometr przede mną przez tę drogę przepełznął dwumetrowy, jadowicie zielony wąż. Jak się później dowiedziałam był on równie jadowity, jak jego kolor. Widok ten ostatecznie zniechęcił mnie do dalszych, samodzielnych wycieczek w głąb tajlandzkiego lądu i pokornie wróciłam na sprawdzoną, uporządkowaną nadmorską plażę.
Jednak dzień-dwa później wszyscy razem wybraliśmy się do pobliskiego wodospadu, do którego dojście ubezpieczone było linami.
Tajlandia i Bali znane są z perfekcyjnie dopracowanej sztuki masażu zdrowotnego i relaksacyjnego. Na wyspie także oferowano takie usługi i jednego dnia Mirek postanowił z nich skorzystać. Odbywało się to na plaży i po fotograficznym zarejestrowaniu tego zabiegu oddaliłam się, aby nie wprawiać męża w konfuzję. Kiedy wróciłam do bungalowu, zastałam go leżącego na łóżku, a na pytanie: no i jak było? Z uśmiechem co prawda, ale odpowiedział: umieram póki co!
I jak to zwykle bywa: wszystko co dobre kiedyś się kończy !
Powrót do Bangkoku i lot z kontynentu na kontynent zakończyły naszą dalekowschodnią przygodę.
Mapka trasy podróży w południowej części Tajlandii.
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Autorzy zdjęć: Janka i Mirek Dąbrowscy
PRZYPISEK:
Jakość zdjęć pozostawia wiele do życzenia, gdyż są to skany wykonywane z ich odbitek. Klisze zaginęły bowiem gdzieś w pomroce dziejów.