Tajlandia – kraj pogodnych, przyjaznych ludzi, którzy sprawy seksu traktują jako naturalną część życia, przynależną człowiekowi. Wielu zachodnich ludzi wyjeżdża tam w poszukiwaniu swobodnej, radosnej, nieskrępowanej, bywa że fantazyjnej miłości, której mogą zakosztować w licznych domach rozrywki, w ramach tzw. turystyki erotycznej. Czasami wracają do domów z Tajkami jako towarzyszkami dalszego życia lub żonami.
My pojechaliśmy tam zdecydowanie w celach turystyki poznawczej, ciekawi krajów i stron Dalekiego Wschodu. Planowaliśmy podróż w składzie 3 par małżeńskich: ja i Mirek, Ewa i Krzysiek i Ewa z Ryśkiem, który w ostatniej chwili, ze względów zawodowych odpadł z naszego składu.
Miesiące wakacyjne, to nie najlepszy termin wyjazdu do tego kraju, gdyż od maja do października trwa tam pora monsunowa. Kolega, który był stałym prawie bywalcem w Tajlandii powiedział nam, że monsun nie jest tam tak bardzo uciążliwy i różnie z tym bywa – jak to z pogodą, czyli , jak się trafi. Natomiast w tym okresie jest zdecydowanie mniej odwiedzających, a wszystkie usługi turystyczne są znacznie tańsze. Niestety okazało się, że parasol stał się stałym elementem codziennego wyposażenia każdego z nas, a deszcz padał bardzo konkretny, czasami przybierając rozmiary kaskadowej ściany wody, najczęściej przez 2-3 godziny wczesnym popołudniem.
Na drogach tworzyły się ceglaste rozlewiska kałuż, a niektóre, rozmiękały na tyle, że stawały się nieprzejezdne, odcinając odległe wioski od reszty świata. Dużo było dni pochmurnych i mglistych, w których pojawiały się przebłyski słońca, choć w pełni słoneczne też się zdarzały. Jednego tylko mogliśmy być absolutnie pewni: choćby nie wiem, jak lało, nigdy nie było nam zimno. Temperatura nie spadała poniżej 25-28o C, wkrótce wpasowaliśmy się z naszą aktywnością w ten rytm pogodowy i ostatecznie nie mieliśmy na co narzekać.
Trasę i program wycieczki z „żelaznymi punktami”, które trzeba odwiedzić opracował Krzysiek, który jako doświadczony przewodnik świętokrzyski jest w tym wyśmienity. Potrafi i lubi wertować różne przewodniki i materiały, wyszukując ciekawe, warte zobaczenia miejsca i powiązać je w logiczny i wygodny łańcuszek podróżniczy. Bez najmniejszego szemrania zaakceptowaliśmy jego koncepcję przez aklamację.
Wyjazdowy kierunek – Tajlandia był bardzo popularny, szczególnie ze względu na bezpośrednie połączenie lotnicze Polski z Bangkokiem, a także na fakt mocno rozwiniętej i sprawnie działającej infrastruktury turystycznej na miejscu, w postaci bezliku większych i mniejszych agencji oferujących lokalnie wycieczki do najdalszych nawet zakątków tego kraju.
Syjam (dawna nazwa Tajlandii) jest krajem rozciągniętym południkowo i podobnie jak np. Włochy ma to odzwierciedlenie w jego rozwoju cywilizacyjnym, tyle, że w tym przypadku południe jest nowoczesne i rozwojowo wiodące, a północ nieco prowincjonalna, bardziej zacofana, aż po rejon trójstyku granic: Tajlandii, Laosu i Birmy (obecna nazwa Mjanma) – obszaru tzw. „Złotego Trójkąta” – niejako „ekskomunikowanego” ze względu na prowadzoną tam, szczególnie w dawnych czasach, hurtową uprawę maku i produkcję opium.
W takim też porządku rozpoczęliśmy naszą wycieczkę po Tajlandii: zaczynając od Bangkoku, stopniowo posuwając się na północ.
O Bangkoku nie będę wiele pisać, bo jest to najpopularniejsze turystycznie miasto na świecie i traktują o nim całe tomy profesjonalnie opracowanych przewodników.
Podobnie zresztą jak w odniesieniu do innych znanych miejsc, które odwiedziliśmy, postaram się jedynie przekazać swoje wrażenia, spostrzeżenia i myśli, które były moim udziałem w trakcie ich zwiedzania.
To co jest do zobaczenia w Tajlandii pod kątem poznania obszaru kulturowego, to miejsca historycznie i tradycyjnie powiązane głównie z dominującą tu religią buddyjską, a więc świątynie – waty i specyficzne miejsca kultu religijnego.
Wat, to kompleks budynków spełniających rolę świątyni, klasztoru lub miejsca zgromadzeń. W Tajlandii spotyka się trzy podstawowe formy architektoniczne świątyń: budynki typu klasycznego, czedi i prang, które mogą występować każde osobno lub wszystkie trzy w jednym miejscu, jak np. ma to miejsce w Wat Phra Keo w Bangkoku.
Waty typu klasycznego to budynki zwieńczone dwuspadowymi, ułożonymi kaskadowo w poziomie dachami, o bogato zdobionych krawędziach i bardzo kolorowej ornamentyce.
Czedi to zwykle rodzaj stożka o smukłym niczym iglica zwieńczeniu, a prang, to rodzaj wieży – obelisku suto zdobionym rzeźbami podobnymi do kambodżańskich. Wszystkie te formy charakteryzują się bardzo dużą liczbą szczegółów, wielobarwnością, a ich zdobnictwo czasami może sprawiać wrażenie kiczu i tandety. Mnogość jaskrawo kolorowych wzorków, lustereczek i świecidełek szokuje nadmiarem i zbytkiem.
Dla oka przywykłego do solidności budowli europejskich czy np. indyjskich, kunsztu i wysmakowanej formy obiektów chińskich czy japońskich, te tajskie mogą wydawać się mało gustowne.
Niewątpliwie jednak, to co mnie najbardziej się w nich podobało, to fakt, że są one radosne, nic w nich nie przytłacza, nie budzi lęku czy grozy. Nawet liczni strażnicy czy smoki ustawiane przed wejściami do świątyń są bardziej bajkowi niż straszni.
Do środka wchodzi się na bosaka, a panuje w nich atmosfera skupienia sprzyjająca medytacji i zamyśleniu, ale bez nadmiernego rygoru. Raz widzieliśmy nawet leżącego na podłodze przed obliczem tolerancyjnego buddy, spokojnie śpiącego psa, którego nikt stamtąd nie wyganiał. Należy jednak pamiętać o pewnych zasadach, gdyż ich przekroczenie uważane jest za wielce niestosowne. Po pierwsze nigdy w świątyni nie należy siadać z nogami, a konkretnie pietami do przodu tj. w kierunku „ołtarza”.
Dlatego najczęściej przybierana postawa modlitewna to klęk podparty na piętach.
Drugim istotnym „przykazaniem” jest, aby nigdy nikogo np. dzieci nie głaskać po głowie, bo jest to ponoć wielce obraźliwe.
We wewnętrzu świątyń znajdują się posągi buddy z doskonale spokojnym obliczem przedstawionym w różnych figurach medytacji, a bardzo często w pozycji leżącej.
Najbardziej znany jest ogromny, długi na 46 m posąg złotego buddy leżącego w Wat Pho w Bangkoku, a także w Chiang Mai w Wat Chedi Luang.
Zaskakujący był dla mnie fakt, że praktycznie nigdzie w Tajlandii nie widziałam tak charakterystycznych w Nepalu czy w Tybecie młynków modlitewnych stojących w karnych szeregach przed wejściami do świątyń. Ich miejsce zastąpił np. w Wat Pho szereg ustawionych wzdłuż posągu buddy kociołków, do których odwiedzający wrzucają drobne monety wykupując sobie w ten sposób spełnienie życzeń.
W Bangkoku zwiedzamy Waty: Pho, Phra Keo z botem (salą, komnatą) Szmaragdowego Buddy, a także kompleks Pałacu Królewskiego.
Po mieście poruszaliśmy się środkami komunikacji miejskiej, a konkretnie autobusami. Bangkok jest niemiłosiernie zatłoczony, w ciągłym ruchu i harmidrze dnia codziennego.
Nasza pierwsza próba dostania się do autobusu zakończyła się sromotną klęską. Stanęliśmy bowiem na miejscu wyznaczonego przystanku autobusowego wraz z innymi oczekującymi i zostaliśmy zaskoczeni faktem, że kiedy autobus określonej linii zbliżał się do przystanku, część potencjalnych pasażerów zaczyna przesuwać się do przodu, wyprzedzając niejako podjeżdżający pojazd, który mocno co prawda zwolnił, ale …nie zatrzymał się. W pewnej odległości od przystanku otworzyły się w nim drzwi i zaczęli z niego wysiadać, a właściwie wyskakiwać wysiadający, po czym minął punkt przystanku, a za nim zaczęli do niego wskakiwać wsiadający. Taka organizacja nieco nas zaskoczyła, ale faktem jest, że zapewniała ona zachowanie pełnej płynności miejskiego ruchu. Mam w pamięci następującą migawkową scenę: będąc wewnątrz autobusu obserwuję starszą, siwą, drobną panią, która ma zamiar wysiąść na najbliższym przystanku. Stanęła ona na stopniach przed drzwiami trzymając się oburącz za boczne poręcze, po czym kiedy autobus zwolnił, drzwi się otworzyły, babcia zniknęła z pola widzenia, a drzwi się zatrzasnęły.
Tajowie widziani okiem turysty jawią się ludźmi spokojnymi, bardzo pogodnymi i przyjaźnie nastawionymi do innych i do zwierząt, z wyraźną afirmacją wszystkiego co żyje. W trakcie całego pobytu nigdy i nigdzie nie czuliśmy się zagrożeni, nie byliśmy też świadkami agresji. To my zostaliśmy raz uprzejmie i ze zdziwieniem upomniani za niepotrzebne i obcesowe zdenerwowanie i pretensje w którymś z hoteli słowami: „Nie rozumiem czemu się pan na mnie denerwuje, przecież ja nic złego panu nie zrobiłem”. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś krzyczał lub uderzył nieposłuszne dziecko.
Przywoływanie go do porządku przebiegało nadzwyczaj spokojnie i o dziwo bywało skuteczne.
Prawdopodobnie jest to jednak nieco wypaczony i idylliczny sposób postrzegania społeczeństwa tajskiego, bo w jadących pociągach kilkukrotnie spotykaliśmy przechodzący wzdłuż wagonów patrol tzw. policji turystycznej pilnujący porządku i upominający elegantki nadmiernie afiszujące się złotą biżuterią czy mężczyzn eksponujących drogie zegarki, że narażają się na atak kieszonkowców.
Nie mniej, wśród mieszkańców widoczny jest na co dzień powszechny szacunek do życia. Psy wałęsające się po ulicach i w wioskach, nierzadko chore i sparszywiałe nie są obrzucane kamieniami i bite, nikt nie znęca się nad zwierzętami. W autobusie dalekobieżnym byłam świadkiem sceny, jak młoda kobieta siedząca przede mną, najdrobniejszym nawet gestem nie odgoniła miotającej się po szybie, tuż nad jej głową osy. Pomyślałam sobie, że pewnie uznała, iż może to być jej babcia w kolejnym wcieleniu i nie chciała jej robić krzywdy czy przykrości, albo zbierała „punkty” na rzecz swojej karmy. Aczkolwiek może to brzmieć nieco ironicznie, to Tajowie zdają się być bardzo wierni swym wierzeniom, przekonaniom i tradycji, o czym dają znać modląc się licznie w watach i przed domowymi ołtarzykami, składając na nich wota m.in. z kwiatów lotosu.
Tajki są drobnymi, prawie filigranowymi, bardzo ładnymi, pełnymi wrodzonej gracji i wdzięku kobietami, o kremowej cerze i granatowo-czarnych włosach. Ich fizyczna delikatność i kruchość bywa o tyle myląca, że często prowadzą własne biznesy i utrzymują w jedności całą, liczną rodzinę.
Tajowie też nie są potężnej postury, za to są smukli, zwinni i silni. Widzieliśmy to w trakcie pokazów tajskiego boksu, bardzo przypominającego kiks-boxing.
Dzieci są śliczne i przypominają porcelanowe laleczki.
Choć w Bangkoku prowadzone są interesy na ogromną skalę, z wielkimi pieniędzmi w tle, to wszyscy starają się w miarę swoich możliwości i umiejętności zarabiać na życie: np. szyjąc na ulicy wykorzystując własną maszynę do szycia czy w inny sposób.
O czystość na ulicach, w parkach i ogrodach dba cała armia sprzątaczy, którzy szczelnie zakrywają twarze, zabezpieczając się przed kurzem, albo kryjąc swą tożsamość.
Oczywiście wybieramy się na słynny na cały świat tzw. „Floating Bazar” czyli pływający targ. Choć oddalony jest on od miasta o ok. 100 km, to tam głównie zaopatrują się w świeże owoce i warzywa wszyscy prowadzący restauracje, bary i knajpki, a także zwykli mieszkańcy. Bogactwo i różnorodność oferowanych tam towarów jest ogromna, nietypowy sposób handlu prowadzonego na wysmukłych łodziach i różnorakość napotkanych ludzi, wszystko razem stanowi swoisty, wielobarwny, egzotyczny i niezwykły spektakl, którego nie sposób pominąć w trakcie wizyty w Tajlandii.
Wracając z bazaru zawitaliśmy do jednego z lokalnych centrów turystycznych, gdzie prezentowano sztukę rzeźbienia w drewnie tekowym, tworzenie różnych form z owoców, a także odbywały się tam pokazy tresury słoni. Słoń jest bowiem symbolem Tajlandii.
Skoncentrowana na różnych atrakcjach eksponowanych wokół, całkiem niespodziewanie wyszłam poza jakiś słup i…zostałam zatrzymana przez trąbę stojącego opodal słonia. Spontanicznie wyciągnęłam do niej rękę, a wtedy słoń delikatnie zaczął obwąchiwać i obmacywać moją dłoń. Pewnie spodziewał się, że coś smakowitego w niej znajdzie ? Dotyk tej trąby był tak miękki i delikatny jak chrap końskich, a ja doznałam uczucia, jakby ktoś niczym kablem przekazał mi świadomość ogromu, mocy, siły i inteligencji tego zwierzęcia i przyjemności jakie czerpie ono z możliwości obcowania z człowiekiem. Było to jedno z najbardziej niezwykłych moich spotkań ze zwierzętami.
Po paru dniach wyruszamy autobusem dalekobieżnym na północ do Ayutthaji – dawnej stolicy Syjamu, założonej w XIV wieku, gdzie zwiedzamy kompleks królewski Wang Luang i wszystkie tamtejsze waty, po czym nocnym pociągiem sypialnym jedziemy do Chiang Mai.
Pociągami w Tajlandii podróżuje się bez porównania wygodniej niż pamiętam to z Indii. Nie ma tak nieludzkiego tłoku, a organizacja podróży jest bez zarzutu. Wybierając się w dłuższą trasę warto pamiętać jednak o tym, żeby mieć pod ręką jakąś cieplejszą odzież: koszulę lub bluzę, gdyż mimo, iż na zewnątrz panuje upał, to wewnątrz pojazdów klimatyzacja powoduje, że robi się chłodno. Zasady tej nie tylko my przestrzegaliśmy, pasażerowie lokalni także.
Chiang Mai jest głównym, największym miastem północnej Tajlandii słynącym z bardzo dużego nocnego bazaru, na którym można kupić dosłownie wszystko. Znajduje się w nim wiele watów stanowiących bardzo istotne elementy dziedzictwa kulturowego Tajlandii. Nie będę ich jednak opisywać, gdyż mija się to z celem, podobnie jak opisywanie poszczególnych paciorków w sznurze korali. W każdym przewodniku turystycznym można znaleźć ich szczegółową charakterystykę.
Wśród tych świątynnych zabudowań wyróżnię jednak pewną „odmienność” – święte drzewo gumowe, które podobnie jak nasz Dąb Bartek, obrosło pamięcią wieków nie do objęcia umysłem, a fizycznie nie do objęcia rękoma.
W Chiang Mai zaczęliśmy od tego, że zrobiliśmy sobie wycieczkę rowerową do parku narodowego Doi Suthep nad wodospady. Byliśmy już bardzo znużeni ciągiem zwiedzania kolejnych watów, z kolejnymi posągami buddy.
Marzyła nam się nareszcie przygoda wśród natury w trekkingowym stylu. Chociaż wycieczka nie była łatwa, bo wymagała długiego, dość stromego podjazdu pod górę, ale warto było się pomęczyć, tym bardziej, że zrekompensował nam to fantastyczny zjazd, a znaleźliśmy się nareszcie wśród niepohamowanej zieloności dżungli, gdzie po skalnym podłożu spływała rzeka tworząc wysokie wodospady.
W Chiang Mai jest bardzo wiele agencji organizujących trekkingi w góry na pograniczu Birmy, w trakcie których można przejść przez wioski odrębnych grup etnicznych – plemion takich jak:
Akha, Lahu, Hmong, Mien, Karen i Lisu.
Korzystamy z usług jednej z nich i 9-cio osobowym busikiem jedziemy w kierunku pofalowanego morza zieloności na horyzoncie, w rejon Mae Taeng.
Po drodze zatrzymujemy się, aby rzucić okiem na jaskinie i wodospady, aby ostatecznie wyruszyć na piechotę w głąb górzystej dżungli.
Naszym przewodnikiem jest młody, bardzo sympatycznie wyglądający facet, z wiecznym niewymuszonym uśmiechem na twarzy, który wychował się w tych stronach i przedstawił się nam jako Ping Pong. Od razu sprawdził jakie mamy obuwie, choć sam paradował w klapkach i wszystkich wyposażył w porządne bambusowe kije, które zresztą okazały się wielce pomocne i potrzebne. Dróżki są bowiem zwodniczo śliskie, a miejscami strome i zabłocone. Posuwając się nimi w ciągu dnia mijamy m.in. naprawdę bardzo gorące źródła, kopce termitów, przekraczamy strumienie lub przechodzimy po bambusowych mostkach. Jak to na trekkingu bywa. Jest gorąco, wilgotno, ale nareszcie oddycham tym co naprawdę lubię i czuję się wyśmienicie, co chyba po mnie widać, bo w pewnym momencie kiedy mija mnie Ping mówi do mnie: ty chodzisz i poruszasz się tak, jakbyś tu się urodziła. Uśmiecham się i przemilczam fakt, że to efekt mojego górskiego turystycznego wyrobienia.
Dochodzimy do ukrytych w tym krajobrazie wiosek Karenów. Ich domy przypominające szałasy mają charakterystyczną konstrukcję. Są posadowione na niezbyt wysokich palach, tworząc w ten sposób zadaszenie dla drobnego żywego inwentarza: dla świń i drobiu.
Dzięki tym palom podejrzewam, że w izbach mniej jest też robactwa. Nie mniej spanie na podłodze, pod którą słyszy się pochrząkiwania i kwakania jest dość uciążliwe i nie sprzyja dobremu wypoczynkowi, ale stanowi m.in. o kolorycie takich miejsc.
Chociaż przez wioski przewija się masę turystów, to mieszkańcy zdają się tego nie dostrzegać i dostosowują się do sytuacji wiodąc naturalne życie. Nie bardzo przejmują się przybyszami z innego świata, korzystając jednak z dobrodziejstw jakie ich obecność stwarza: prowadzą drobny handel i uczestniczą w organizacji różnych aktywności dla nich przeznaczonych. Jedną z nich jest przejażdżka na słoniach.
W normalnych warunkach słonie wykorzystywane są tam do ciężkich prac w dżungli i zajmują podobną pozycję, jak u nas konie – służą jako zwierzęta pociągowe, ale też cieszą się dużym szacunkiem, a nawet miłością swoich kornaków. „Zaprzęganie” ich w procederze „wozicieli turystycznych” uwłacza jakby ich naturalnej godności i majestatowi. Niestety – biznes jest biznes!
Nie ukrywam jednak, że my z takiej sposobności także skorzystaliśmy i miałam zaszczyt jechać na głowie słonia, między jego uszami, a nie w specjalnie przystosowanym do tego palankinie. Kornakowie kierują słoniami opierając stopy u nasady ich uszu i odpowiednio je uciskając przekazują stosowne sygnały zwierzęciu. Co ciekawe, głowa słonia, a właściwie jego kark pokryty jest sztywną dość długą szczeciną, więc lepiej wsiadać na niego w długich spodniach. Długie spodnie są też wskazane dla tych co jadą w palankinach. Krzyśkowi przytrafiła się bowiem sytuacja kiedy z ławeczki w palankinie wystawał jakiś niedobity gwóźdź, który zrobił mu w trakcie całej wycieczki dziurę w spodniach i siedzeniu. W ten sposób przemieszczamy się wzdłuż rzeki do wioski plemienia Lahu, skąd mamy odbyć spływ na tratwach bambusowych.
Obserwujemy, jak mieszkańcy sprawnie związują ze sobą taśmami bambusowymi długie proste pnie bambusowe, tworząc solidne platformy spławne, chociaż momentami mocno zanurzają się one w wodzie. Jest mokro, ale nam ciepło. Razem z nami podróżuje para młodych Włochów, którzy boją się jeść cokolwiek przygotowanego lokalnie, a odżywiają się tylko krakersami i herbatnikami zabranymi ze sobą. Po paru dniach sprawiają wrażenie wycieńczonych, jest im cały czas zimno i nie potrafią cieszyć się chwilą i tym co wokół. My wracamy do busa i do Chiang Mai pełni wrażeń i bardzo zadowoleni.
Wspominając o odrębnych plemionach zamieszkujących Tajlandię nie sposób nie powiedzieć o plemieniu Padong tzw. plemieniu „długich szyj”. Kobietom, od najmłodszych lat na szyje zakładane są, w miarę dorastania, kolejne metalowe obręcze, które powodują ich nienaturalne wydłużenie. Zwyczaj, jak zwyczaj, aczkolwiek jest on bardzo niebezpieczny, gdyż szyje tych kobiet stają się tak wiotkie, że bez wspomagania obręczami nie są w stanie utrzymać ciężaru ich głów, co w rzeczywistości je okalecza. Z tego co wiem zostało to zakazane, ale zwyczaje trudno jest zmienić i wykorzenić. Nie udało nam się odwiedzić tego plemienia, ze względu na niedostępność dróg w porze monsunowej.
Korzystając z tego, że jesteśmy w pobliżu granicy z Birmą postanawiamy zaliczyć jeszcze jeden kraj Dalekiego Wschodu. Jedziemy do Chiang Rai, a stamtąd do przejścia granicznego Mae Sai, gdzie przechodzimy przez most graniczny. Już na przejściu dzieje się coś dziwnego. Musimy wypełnić parę papierów, a wszystko nadzorują ludzie w mundurach wojskowych. Tuż za mostem, wzdłuż drogi siedzą kobiety z twarzami dziwacznie pomalowanymi jakąś glinką w piaskowym kolorze i czymś handlują. Zagłębiamy się w najbliższy bazar i im dłużej chodzę wzdłuż straganów tym bardziej zaczynam wyczuwać, że coś tu jest nie w porządku – panuje prawie namacalna atmosfera strachu, zaniepokojenia, i czujności.
Ludzie rzadko się odzywają, prawie się nie uśmiechają, a straganiarze niby są uprzejmi, ale jakby nie bardzo im zależało, żeby ktoś ich zaczepiał. Mam wrażenie jakbym znalazła się w powieści Orwella, jakby obserwowało mnie tysiąc par oczu. Źle się tu czuję i mam ochotę jak najszybciej się stąd wynieść. Mówię kolegom, że wychodzę na ulicę i czekam na nich przy wyjściu. Zresztą dość szybko dołączają do mnie nie znajdując na bazarze nic ciekawego. Dzielę się z nimi moimi odczuciami, a oni przypominają mi, że Birmą rządzi junta wojskowa, a ruchy wolnościowe są tam bardzo ostro tłumione. Przyznaję, że nigdy przedtem , ani nigdy potem tak szokująco nie odczułam efektów zmiany ustrojowej.
Zniesmaczeni wracamy do przyjaznej Tajlandii i przemieszczamy się do „Złotego Trójkąta” – miejsca w pobliżu połączenia się granic Tajlandii, Laosu i Birmy położonego nad rzeką – „matką wszystkich rzek” – nad Mekongiem. Po Kolumbii, to tu głównie uprawia się narkotyki.
Nie sposób zatem nie odwiedzić tam muzeum opium.
Przemykamy jeszcze przez wioskę plemienia Akha, która położona bliżej cywilizacji nieuchronnie nią nasiąka. W każdym domu, na centralnym miejscu stoi odbiornik tv, a wokół niego skupiona jest gromadka domowników.
Starsza kobieta, cała ubrana tradycyjnie na czarno, kiedy orientuje się, że zrobiłam jej zdjęcie, wyciąga w moim kierunku dłoń i mówi: one dolar.
Z Chiang Mai wybraliśmy się obowiązkowo do świątyni Doi Suthep – najważniejszego kompleksu świątynnego północnej Tajlandii. Jej status i miejsce kulturowe można porównać do tego jakie u nas ma Częstochowa. Położona jest na wzgórzu, a w jej centralnym miejscu, w złotym czedi przechowywane są relikwie buddy. Wchodzi się do niej ciągiem schodów o 300 stopniach.
Wejścia na schody strzegą dwa, bajecznie kolorowe smoki, których nastyrmane ogony ciągną się, aż do samej góry.
W środku króluje złoto i purpura.
Miejsce to zawiera też tysiące dzwoneczków, dzwonków, dzwonów, dzwoniszcze i gongów.
Gdy tam przybywamy wzgórze spowite jest białymi oparami unoszącymi się po świeżym opadzie monsunowym. W połączeniu z kakofonią dźwięków wydawanych przez dzwonki poruszane wiatrem i ludzkimi dłońmi, wszystko razem sprawia wrażenie miejsca, jak nie z tego świata, bardziej jak z krainy fantasy.
Obrazu dopełnia też fakt, że musimy ubrać się w długie sarongi, które wypożycza się przy wejściu.
Jest to wspaniały akcent na zakończenie naszej podróży na północ Tajlandii.
Mapka trasy podróży w północnej części Tajlandii.
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Autorzy zdjęć: Janka i Mirek Dąbrowscy
PRZYPISEK:
Jakość zdjęć pozostawia wiele do życzenia, gdyż są to skany wykonywane z ich odbitek. Klisze zaginęły bowiem gdzieś w pomroce dziejów.