Marmolada – najwyższy masyw górski w Dolomitach (3343 m n.p.m.).
W kierunku południowym załamuje się on, tworząc pionową, osiemsetmetrową ścianę. Jest to jedna z najbardziej popularnych i wymagających ścian wspinaczkowych w Dolomitach.
Załamanie pogody wygoniło nas z rejonu Matterhornu w Alpach Szwajcarskich, gdzie działaliśmy w ramach obozu wspinaczkowego Klubu Wysokogórskiego Warszawa. Chcieliśmy poszukać innych miejsc bez deszczu i mgieł, a może też gnała nas ciekawość innych gór i chęć zobaczenia nowych krain.
Z częścią uczestników obozu przenieśliśmy się więc w Alpy Brneńskie, gdzie na zielonych łąkach u stóp Eigeru rozbiliśmy nasze małe obozowisko.
Niestety pogodowo wcale nie było tu lepiej. Deszcz więził nas w namiotach, wypuszczając tylko na krótkie wycieczki w trakcie, których zbieraliśmy rydze w lesie i w mgłowych dziurach spoglądaliśmy na groźne zerwy legendarnej, północnej ściany Eigeru.
Wpływało to na nas bardzo depresyjnie i demobilizująco. Mieliśmy tego dość i we czwórkę: ja, Jola, Mirek i Janek postanowiliśmy kontynuować nasze poszukiwania prawdziwego słonecznego lata, przenosząc się w Dolomity.
W naszych głowach zakodowany był bowiem zaciągnięty z różnych opowieści obraz rozsłonecznionych, żółto-pomarańczowych, ciepłych postrzępionych i strzelistych jak na dziecięcych rysunkach skał, u stóp których rozciągał się biały niczym śnieg piarg, a poniżej zielone miękkością traw, łąki i hale poprzedzone pachnącymi piniowymi lasami.
W Mediolanie dokonujemy szybkiego przepakowania, w kolejowej przechowalni bagażu pozostawiając cały ciężki, alpejski sprzęt: raki, czekany, nadmiar haków i podwójne skórzane buty zawraty. Zabieramy ze sobą, tak na wszelki wypadek, linę, parę haków i pętli – ekwipunek zdecydowanie typu „skałkowego”.
W letnich strojach, z lekkimi plecakami, w butach typu adidasy idziemy na dworzec autobusowy skąd akurat odchodzi autobus do Canazei – miejscowości położonej u wylotu doliny Contrin, którą podchodzi się pod południową ścianę Marmolady. Po widokach surowych obszarów skalno-lodowych cieszy nas zieleń i letnia kolorystyka przesuwających się za oknem krajobrazów. Przed wyruszeniem dalej w głąb doliny odwiedzamy sklepiki i kioski wokół pętli autobusowej z typowymi dla górskich turystycznych miasteczek pamiątkami i pocztówkami. Wpada mi w oko pocztówka z widokiem południowej ściany Marmolady z wrysowanymi szlakami poprowadzonych na niej dróg. Wszystkie biegną prosto, pionowo w górę niczym jedynki. W pewnym momencie obok mnie staje Janek, zerka na trzymaną przeze mnie pocztówkę i pokazuje palcem mówiąc: a ta to „Via normale” (droga klasyczna), wcale nie taka trudna i do przejścia w jeden dzień. Uśmiecham się i odkładam pocztówkę na miejsce na stojaku, a po chwili wyruszamy w dalszą drogę.
Mijamy wioskę Penia i ostatecznie w dolinie Ombretta, nad strumykiem rozbijamy mały obóz.
Wcześnie rano wychodzę z namiotu i widzę krzątającego się Janka. Jest mgliście i szaro, ale tak niegroźnie. To mgły, które pewnie ulotnią się w mirę upływu dnia i wróżące raczej dobrą pogodę. Postanawiamy z Jankiem wyskoczyć w górę i zobaczyć jak wygląda słynna ściana. Pakujemy, tak na wszelki wypadek dostępny sprzęt, tak gdyby przyszła nam ochota na jakiś skalny występ, gdzieś po drodze. Napotykam tylko jeden problem. Moje lekkie buty w trakcie podejścia doznały poważnego uszczerbku i nie bardzo nadają się do podchodzenia po dolomickim piargu. Te moje utyskiwania słyszy Jola i z namiotu mówi: to weź moje adidasy. Sprawdzam i okazuje się, że są wprawdzie trochę za duże i też w nienajlepszym stanie, ale zdecydowanie lepszym niż moje.
Dziękując jej za ofertę wyruszamy z Jankiem w kierunku przełęczy Ombretta, po osiągnięciu której widzimy wreszcie południowozachodnią ścianę Marmolady.
Obniżamy się do jej stóp i siadamy z zadartymi głowami zastanawiając się, którędy mogą być poprowadzone różne drogi. Przede wszystkim rzucił nam się w oczy usytuowany tuż przed nami mocno wcięty żleb, z lewej strony ograniczony filarem, który zdawał się opadać w linii prostej z głównego wierzchołka.
Postanowiliśmy przynajmniej spróbować, jak też smakuje wspinaczka w skałach Dolomitów. Podeszliśmy pod ścianę i zaczęliśmy się wiązać. Jeden z adidasów Joli, po podejściu piargiem zaczął wołać „jeść”, więc zamknęłam mu paszczę podwiązując ją krótką pętelką do stopy.
A potem zaczęliśmy się wspinać i było tak, jak opisywali to różni zdobywcy tej ściany: klasyczna, techniczna, finezyjna wspinaczka. Zmieniamy się regularnie w prowadzeniu i tak się zapamiętujemy, że wkrótce osiągamy pierwszy z tarasów przecinających tę ścianę w poprzek. Tu dociera do nas słońce i wtedy jest tak, jak w naszych wyobrażeniach o Dolomitach!
Spoglądamy do góry i okazuje się, że najlogiczniejszą dalszą drogą jest przedostanie się przez pionową ściankę zwieńczoną u góry niewielkim okapem i dalej rysą omijającą go z prawej strony. Całość wyposażona była w rząd stałych haków, usytuowanych w równych, dość gęstych odstępach. Z niepokojem przyglądam się temu, bo wszystko sugeruje, że ten odcinek drogi wielu przechodzi „hacząc” tzn. z wykorzystaniem techniki sztucznych ułatwień.
Otwarcie przyznaję się Jankowi, że nie mam żadnego doświadczenia w „haczeniu” i że nie podejmuję się przeprowadzenia na pierwszego tego wyciągu. Janek stwierdza, że spokojnie – da radę. Prawie od razu zawiesza na hakach kolejno pętle, które wykorzystuje najpierw do podciągnięcia się, a potem jako stopień na nogi. Mało mamy tych pętli, więc zabiera je ze sobą w miarę posuwania się ku górze. Wkrótce ginie mi za okapem, a i kontakt głosowy jest słaby. Tylko po ruchu liny domyślam się jak mu idzie. Po pewnym czasie czuję wyraźnie, jak wybiera luz i daje mi sygnał, abym ruszała w górę. Podczekuję chwilę, żeby upewnić się czy właściwie odczytuję jego linowe sygnały. Mam przy sobie tylko dwie pętle tzw. osobiste, wiec wspinam się asekurowana na sztywno często korzystając z liny, aż dochodzę pod okap. Tu lina biegnie dalej poziomym , około 5-10-cio metrowym trawersem. Zdaję sobie sprawę, że jak wypnę się z haka, przy którym stoję i spadnę w trakcie pokonywania tego trawersu, to zrobię wahadło. Przypominają mi się nauki mojego brata Heniasa, który zawsze powtarzał mi: jak idziesz zimą na drugiego, albo wtedy kiedy liczy się czas, twoim zadaniem jest przede wszystkim pokonać ten odcinek drogi jak najszybciej. Postanawiam zatem po prostu od razu zrobić to wahadło, a potem wyprusikować (wejść po linie za pomocą odpowiednio zawiązanych, przesuwanych na niej pętli). Przygotowuję moje pętle osobiste, sprawdzam ich długość i kiedy już mam wypiąć się z haka uzmysławiam sobie, że jestem związana tylko do pasa asekuracyjnego własnoręcznie wykonanego przez Heniasa, „oblatanego” przez wielu moich kursantów, którym pożyczałam go w trakcie ich szkolenia. Staram się pominąć tę myśl i ruszam, a pod nogami, pionowo w dół mam widok piargów pod ścianą. Trochę straszno, ale bardzo ekscytująco i z uczuciem jakbym osiągnęła trzy stopnie swobody! Kiedy się zatrzymuję od razu zaczynam prusikować, po drodze wybijając „nasze” haki i w końcu docieram do Janka. Dalej droga jest łatwiejsza, a jej przebieg jest w zasadzie oczywisty. Pokonujemy naprzemiennie wyciąg za wyciągiem, a dzień uływa. Już po ciemku docieramy do wygodnej platformy, z której w górę biegną dwa równoległe żleby-kominy. Niestety oba wypełnione są twardym śniegiem. Całe szczęście zza chmur zaczyna świecić księżyc, bo my oczywiście nie mamy latarek. Nawet nie przypuszczaliśmy, że będą nam potrzebne. Janek przystawia się do jednego z kominów, ale zalega go głęboki cień i po 2-3 metrach z chrobotem osuwa się do jego podstawy. Sytuacja ta ostudziła naszą gorliwość w chęciach kontynuowania dziś wspinaczki, tym bardziej, że nie wiemy co nas jeszcze czeka. Postanawiamy przeczekać tu do rana. Siadamy na jakimś bloku skalnym pod ścianką, nogi wkładamy do plecaków, z których wyciągamy swetry, zawsze znajdujące się tam przy wyjściach w góry. Robię sobie z niego rodzaj kokonu: naciągam na kolana, a wolne rękawy podkładam pod siedzenie.
Choć sytuacja jest dość nietypowa i zaskakująca, to świat wokół nas wygląda bajkowo. Położona niżej dolina tonie w ciemnościach, nie ma w niej żadnych świateł, na granatowym niebie miejscami połyskuje mnogość gwiazd, a miejscami cienkie, fantazyjnie oświetlone przez księżyc chmury. Jest niesamowicie cicho, chociaż…. Mam wrażenie, że od czasu do czasu dobiegają mnie mocno stłumione ludzkie głosy, a obok z góry na dół coś przemyka.
Nie wspominam o tym Jankowi w obawie, że uzna iż dręczą mnie jakieś halucynacje, niczym Hermana Bula w trakcie jego samotnego zdobywania Nanga Parbat. Opieramy się o siebie plecami, żeby się wzajemnie grzać i tak trwamy, aż na horyzoncie pojawia się blada różowa poświata brzasku, z minuty na minutę przybierająca na mocy. Kiedy robi się dostatecznie jasno, wyciągamy kawałek bloku czekoladowego, który pozostał nam z dnia poprzedniego, dzielimy na pół i….. śmiejemy się, bo zimno tak nami telepie, że mamy kłopot z trafieniem nim do ust. Zbieramy się jednak i tym razem ja atakuję jeden z kominków. Chcę się zrewanżować za to, że Janek wczoraj przeprowadził najtrudniejszy fragment drogi. W świetle dnia okazuje się, że ich pokrywa śnieżna nie jest tak zwarta i wyzierają spod niej spore fragmenty skał. Początkowo jestem zesztywniała, ale czekoladowe kalorie i energia ruchu mnie rozgrzewają. W pewnym momencie dochodzę do krawędzi, spoza której jak wystawiam głowę widzę szczytowe plateau, na którym stoi niewielki drewniany schron. A więc stąd pochodziły słyszane przeze mnie wieczorem głosy, a z góry spadały pewnie np. skórki pomarańczowe, bo chyba przecież nie inne śmieci?
Z jakiegoś elementu konstrukcyjnego schronu zakładam stanowisko i ściągam Janka. Dopiero teraz jestem w stanie zrobić użytek ze swojego aparatu.
Pstrykam Janka wyłaniającego się z komina poza jego krawędź i parę ujęć budzącego się dnia w Dolomitach.
Nasze komendy wywabiły ze środka jakiegoś faceta, który wyłania się zaspany i widzę na jego twarzy wyraz bezgranicznego zdumienia. Wyobrażam sobie co on widzi: kobieta w krótkich spodniach, w rozciągniętym swetrze, w adidasach, z których jeden podwiązany jest pętelką i facet wcale nie lepiej ubrany, także w adidasach! Uśmiecham się nieśmiało i bez zbędnych wyjaśnień zwijamy sprzęt, pakujemy do plecaków i ruszamy granią w kierunku drogi zejściowej ku przełęczy Ombretto. Zejście nie jest wcale łatwe.
Najpierw idziemy po stwardniałym śniegu, a potem musimy opuścić się po obłych, stromych, oblodzonych o tej porze skałach. W mokrych adidasach jest to niebezpieczne. Całe szczęście wzdłuż rozpięta jest stalowa lina ferraty, a w skałę wbite są w równych odstępach klamry. Opuszczamy się na północną, zacienioną stronę i jest nam chyba zimniej niż w nocy. Co pewien czas przystajemy, żeby rozgrzać zgrabiałe ręce. Ostatecznie jednak osiągamy głęboko wciętą przełęcz i przewijamy się na południową stronę. Od razu robi się cieplej, a zejście po piargu jest już łatwe i nie stanowi problemu.
W pewnym momencie dostrzegam, że ktoś po tym piargu podchodzi do góry. Im jest bliżej, tym bardziej jestem pewna, że to Mirek. Kiedy się spotykamy jest na nas wściekły, czemu wcale się nie dziwię. Musiał się strasznie denerwować i o nas niepokoić! Potwierdzają to jego słowa: idę zobaczyć czy nie leżycie, gdzieś pod ścianą! W jego oczach odczytuję naganę, ale nie potrafię stłumić w sobie radości z tego, że udało nam się wspiąć sławną, dolomicką ścianą, a ona nie poczuła się urażona naszą lekkomyślnością!
Epilog:
Po 23 latach ponownie stanęłam na szczycie Marmolady pod biwako razem z Mirkiem i naszą córką Pauliną.
Dostaliśmy się tam od północy, dwójkową drogą od północnego wschodu biegnącą przez lodowiec. Z sentymentem zajrzałam w wylot żlebów wyjściowych, w których nie było już śladu śniegu, za to było tam sporo śmieci, bynajmniej nie tylko skórek pomarańczowych.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
Będę czytał.
Bardzo mi miło i cieszę się, że Cię to zainteresowało, mimo, że to są dość stare opowiastki. Teraz pewnie wszystko już się w tych opisywanych miejscach odmieniło. I choć: „Ale to już było i nie wróci więcej”….”to do przodu się wyrywa głupie serce !”
Pozdrawiam