Arequipa – miasto zbudowane w swych początkach ( XVI w.) z materiału wyrzuconego przez wybuch otaczających go wulkanów – białego tufu. Jest przez to bardziej świetliste, jaśniejsze i mniej przytłaczające niż te odwiedzane przez nas w Peru wcześniej : wilgotnej, zamglonej Limy i nieco ciężkiego, przytłoczonego spuścizną wieków Cuzco.
Przylecieliśmy tu samolotem wprost z Cuzco, z zamiarem wykonania zamachu na górujący nad miastem swym rozległym masywem wulkan Chachani (6075 m), pod bokiem zazdrosnego pewnie o nasze zainteresowanie drugiego wulkanu, ładniejszego w swej typowo wulkanicznej, stożkowej formie – El Mitsi (5822 m). Wszyscy podświadomie jesteśmy tym planem nieco zestresowani, bo nikt z nas nie ma jak dotąd żadnych doświadczeń z poruszaniem się w terenie wulkanicznym i choć obecnie oba kolosy od dawna drzemią, to wyobraźnia pracuje i podsuwa różne obrazy.
Na razie zwiedzamy miasto. Ta stara jego część jest na wskroś kolonialna, w końcu zostało pobudowane przez Hiszpanów: katedra, kościoły i wiele innych budynków są zupełnie jak przeniesione z kraju konkwistadorów.
Nie mniej są niejako „doprawione”, wzbogacone symbolami i elementami kultury inkaskiej, która wyziera z wzornictwa, ornamentyki czy w strojach przedstawianych postaci.
W Białym Mieście, jak często nazywana jest Arequipa, znajduje się najistotniejszy bodaj obiekt religijny Peru – klasztor Świętej Katarzyny, który przetrwał do dziś praktycznie w niezmienionej od wieków formie.
Został on pobudowany jako rodzaj zamkniętego miasta, stworzonego na kształt i podobieństwo miast hiszpańskich, nawet nazwy uliczek i placyków stamtąd pochodzą np.: Toledo, Sewilla, a wszystko utrzymane w charakterystycznej kolorystyce dla basenu Morza Śródziemnego: różu pompejańskiego, cynobru, indygo.
Zgodnie z informacjami przekazanymi nam przez przewodnika, klasztor zamieszkiwały kompletnie odizolowane od świata zewnętrznego mniszki. Były nimi najczęściej drugie w kolejności córki znakomitych, bogatych rodów, które zostawały tam przekazywane w wieku ok. 12 lat i już nigdy go nie opuszczały, aż do śmierci.
Rodzina fundowała im na terenie klasztoru namiastkę domu, w którym były cele, w postaci pokoju dziennego, kuchni, pokoju dla służki i inne drobniejsze udogodnienia. Wizerunki bardziej zasłużonych czy wybitniejszych mniszek wykonywano pośmiertnie.
Przyznam, że choć architektonicznie i pod względem niektórych rozwiązań np.: filtra do wody wykonanego z porowatej skały wulkanicznej czy systemu cystern w pralni pod gołym niebem klasztor robi wspaniałe wrażenie, to sama jego idea budzi mój głęboki wewnętrzny sprzeciw.
Widok dziecięcych kołysek z umieszczonymi w nich lalkami najlepiej obrazuje tęsknotę wielu z tych dziewcząt za macierzyństwem i normalnym życiem. Trudno mi doszukać się sensu w skazywaniu tych młodych osobowości, bez ich samodzielnych decyzji, na beznadziejną wegetację za murami, w czasie której nie wypełniały żadnych pożytecznych zadań społecznych np. nie pracowały na rzecz nauczania, opieki nad chorymi czy nie wytwarzały czegokolwiek. Klasztor jest pięknie odnowiony i część działa do dziś, choć współcześnie ma kłopoty ze znalezieniem kandydatek do klauzury.
Jeszcze tego samego dnia autobusem wyruszamy w kierunku Kanionu Colca, który ma głębokość dochodzącą do 4200 m i jest uznawany za najgłębszy kanion na Ziemi. Co dla nas bardzo budujące, to fakt że pierwszego przepłynięcia kajakiem w ramach akademickiej wyprawy dokonali Polacy w 1981 r. Zostało to zresztą upamiętnione specjalnym obeliskiem umieszczonym na rynku w miejscowości Chivay.
Autobus wspina się na wysokość 4800 na krater wygasłego wulkanu, w przedziwnej scenerii zerodowanych skał wulkanicznych.
Wiele z nich porośnięta jest bardzo ciekawą rośliną, wyglądającą niczym mech, ale nim nie jest. Jest to wiecznie zielona yareta – bardzo wolno przyrastająca roślina, którą wielu uważa za maleńkie drzewo.
Na przełęczy, stoją poustawiane tysiące kopczyków wzniesione zgodnie z tradycją przez ludzi ją przekraczających.
Po drodze na zboczach, na skalnych ścianach widzieliśmy przylegające do nich niczym kokony przedziwne twory, jakby ulepione z kamieni. Okazuje się, że to inkaskie grobowce. Inkowie wierzyli w reinkarnację. Może nieco inaczej niż buddyści – nie w ten sposób, że człowiek odradza się w drugim życiu np. w postaci innej osobowości, ale że jego dusza dalej żyje wśród gór.
Dlatego grzebali swoich zmarłych w pozycji embrionalnej, skulonej, takiej w jakiej przychodzili na świat wraz z dobytkiem, który będzie im potrzebny w dalszej wędrówce po górach. Składali też, niezbyt często, ale jednak, ofiary z ludzi i to dzieci, bo wierzyli, że poprzez nie mają najlepszy kontakt z bogami.
Dalej droga prowadzi przez płaskowyże rezerwatu dziko żyjących wikunii. W Peru żyją zwierzęta z rodziny wielbłądowatych: lama, guanako, alpaka i wikunia. Wikunia jest najmniejszym z nich, a alpaka często traktowana jest, szczególnie przez dzieci, niczym nasze pieski domowe, gdyż tak potrafi się z nimi zaprzyjaźnić. Wikunie mają najdelikatniejszą, najcenniejszą wełnę na świecie. W rezerwacie, na płaskowyżu na wysokościach ok. 4000 m n.p.m. co roku odbywają się postrzyżyny tych zwierząt, które najpierw najwytrwalsi młodzi ludzie w Peru muszą zagnać do specjalnie do tego przygotowanych kamiennych koszar. Wydarzenie to traktowane jest niczym specjalne zawody między zespołami naganiaczy.
Zjeżdżając w dół roztacza się przed nami bajkowy krajobraz kraju z poukładanymi schodkami poletek uprawnych o różnych fantazyjnych kształtach w amfiteatralnych formacjach. Do tej pory sadziłam, że to typowe dla Chin i Nepalu, a tu okazuje się że Dolina Colca była spichlerzem Inków, w którym w ten sposób pozyskiwano płody rolne. Wiele z pól znajdujących się na tarasach jest już porzuconych, pozostawionych odłogiem, bo młodzi ludzie uciekają przed ciężką pracą na roli do miast, gdzie życie jest łatwiejsze, bardziej obiecujące i rozwojowe.
Miasteczko Chivay, z którego planujemy zejście na dno kanionu jest zaniedbanym miasteczkiem górskim. Na jego głównym placu – ryneczku natrafiamy na akurat odbywające się jakieś zgromadzenia. Przez megafon ktoś do czegoś nawołuje, odbywa się jakaś loteria, prezentują się zespoły ludowe. Przypomina to trochę czasy komuny? Przewodnik tłumaczy nam, że ma to na celu zaktywizowanie ludzi do działania, udzielania im jakiegoś sponsoringu, w ramach pomocy i wyciągania ludzi z biedy, poprzez danie im szansy na założenie własnego biznesu.
Z hoteliku wyruszamy o 4:30 rano, w dojmującym chłodzie poranka. Pędzimy busikiem na Kondor Pass (Cross), aby wraz z pierwszymi promieniami słońca podziwiać szybujące na wielkich rozpostartych skrzydłach kondory. Te ptaki – padlinożercy – gniazdują w kanionie i jak pojawiają się powietrzne prądy wstępujące, szybują ponad krawędzie kanionu w poszukiwaniu żeru. Na szosie kłębi się tłum ludzi z aparatami gotowymi do strzału. Żartujemy, że czekamy, aż kondory dostaną cynk, że mają już co oglądać, a może trafi im się jakiś smaczny kąsek w postaci nieostrożnego obserwatora? Faktycznie, wkrótce wylatuje w górę kilka ptaków, co jak twierdzi Leszek, wcale nie jest takie częste. Mamy szczęście do pogody! Kondory urządzają nam prawdziwy spektakl. Szybują nad naszymi głowami, nad kanionem, siadają na skałach, zupełnie jakby popisywały się przed nami. Są imponujące! Te dorosłe, czarne z białymi kryzami i te młode bardziej brunatne.
Z nieco dalej położonej wioski schodzimy w głąb do Kanionu Colca. Zejście jest uciążliwe: stromo, drobnymi zakosami, w kurzu i niemiłosiernym upale. Kanion jest według mnie mniej spektakularny niż Kolorado, mniej rozległy, w nieco mniejszej skali i z mniej urozmaiconymi i mniej barwnymi formacjami skalnymi.
Niezwykłe są ściany i gniazda utworzone ze słupów bazaltowych. Wraz z opuszczaniem się w dół klimat robi się tropikalny a roślinność coraz bogatsza.
Po ok. 2,3 godzinach docieramy do Paradiso – rodzaju oazy z palmami, zrobione pod potrzeby rozpaskudzonych turystów: bambusowe chatki, baseny z niebieską wodą, piwo, drinki – sielanka! Robi to na mnie przykre wrażenie, gdyż stanowi według mnie gwałt zadany naturze, nie pasuje do rodzimego krajobrazu, jest po prostu przeraźliwie sztuczne.
Kilka osób od razu wskakuje do basenu, a potem idzie na spacer w górę kanionu, ja natomiast wybieram łóżko – muszę odespać i trochę odpocząć. Parę osób decyduje się jeszcze w nocy, aby uniknąć upału, wyruszyć w drogę powrotną, tym razem ku górze. Niektórzy wynajmują muła, na którym wyjadą na krawędź wąwozu.
Razem z Leszkiem i Jackiem zaczynamy o 9, po śniadaniu, przewidziany na ok. 2-3 godziny marsz do góry. W miarę podejścia zaczyna się między nas wkradać rywalizacja. Coraz bardziej przyśpieszamy i nikt nie ma zamiaru pozostać w tyle. Po pewnym czasie Jacek odpada, a my z uporem i zacięciem, równym tempem przemy do góry i mniej więcej po półtorej godziny jesteśmy na krawędzi. Po co ? I tak musimy poczekać na resztę grupy! A jednak, coś w nas drzemało?
Wracając do Arequipy zatrzymujemy się w przydrożnej galerii rękodzieła, gdzie można zaopatrzyć się w wyroby z wełny, rzeźby z materiału wulkanicznego, z drewna i inne. Wszystkie wystawione na sprzedaż rzeczy są w bardzo dobrym gatunku i gustowne, o bardzo ciekawym zarówno tradycyjnym, jak i nowoczesnym wzornictwie, ale też w bardzo wygórowanych cenach. Dość szybko orientuję się, że to nie na moją kieszeń i wracam do autokaru. Przez okno obserwuję stojącego na trawiastym poboczu małego osiołka. Jest rozczulająco słodkim stworzeniem, wygląda jak pluszowa zabawka, o miękkiej niczym futerko szarej sierści, wielkich czarnych oczach jak u japońskiej mangi i długich rzęsach. Niesamowity słodziak. Wkrótce wracają też inni. Jacek wsiada niosąc w ręce małą, białą, elegancką walizeczkę. Pytam go czy kupił jakieś dzieło sztuki? W odpowiedzi kładzie mi walizeczkę na kolanach. Otwieram i widzę czarny, niezwykle miękki i delikatny szal z wełny wikunii. To prezent dla żony – mówi. Dobrze, że już siedziałam, bo gdy usłyszałam cenę, to na pewno i tak usiadłabym z wrażenia. Śmieję się i mówię: Uważaj tylko, żeby nie okazało się, że kupiłeś wyjątkowo smakowity, ale też bardzo drogi pokarm dla moli ! Jacek też się śmieje i całe szczęście nie bierze mi za złe tej nieco uszczypliwej uwagi.
No i wreszcie przyszła pora, żeby zmierzyć się z naszym głównym wyzwaniem – z wulkanem Chachani.
Nie podoba mi się on jako góra. Jego rozczłonkowany masyw góruje nad Arequipą, w ostrym słonecznym, ultrafioletowym świetle wydaje się nieco wyblakły, jakby przykurzony, a z bliska śmierdzi siarką i wulkanicznymi wyziewami, którymi przesycone jest żużlowe podłoże. Jednak w okolicy jest najwyższy (6075 m). Aby dostać się na jego wierzchołek trzeba pokonać spory dystans w sensie odległości, a także sporo przewyższeń.
Mimo, że technicznie góra nie jest specjalnie trudna, to momentami trzeba przekraczać zlodowaciałe pola śnieżne i osiągnięcie wierzchołka wcale nie jest łatwe i proste.
Wczesnym rankiem, ekipa wspomagająca podwozi nas land roverami do miejsca startowego, skąd musimy jeszcze podejść z dość ciężkimi plecakami ok. 400 m na wysokość ok. 5200 m. n.p.m., gdzie rozbijamy biwak. Nie wszyscy zdecydowali się spróbować swoich sił – 4 osoby od razu zadeklarowały, że ten rodzaj przygody ich nie interesuje i pozostały w mieście. Jest nas zatem ośmioro. Pogoda jest wyśmienita i dopóki świeci słońce jest ciepło, potem temperatura gwałtownie spada. Wczesnym wieczorem część osób zaczyna mieć sensacje żołądkowe i dokucza im silny ból głowy, co jest typowym objawem dla braku wystarczającej aklimatyzacji. Kładziemy się spać bardzo wcześnie. W namiotach jesteśmy trójkami – ciasno, ale to tylko jedna noc, bo pobudka zaplanowana jest na 1:30. Leżę spokojnie i zasypiam. Wtedy jednak budzi mnie ból głowy, bo oddycham za spokojnie, za wolno i głowa ma za mało tlenu. Parę głębszych oddechów i znowu zasypiam. Pobudka odsłania kto w górę, kto w dół? Ostatecznie po wypiciu gorącej herbaty z liści koki i paru krakersach wyrusza nas sześcioro i 3 osoby wspomagające.
Napar z liści koki jest bardzo ożywczy i wzmacniający, a także zmniejszający objawy choroby wysokościowej. W Peru krzewy koki uważane są za święte, a jego liście traktowane są jako bogate źródło składników odżywczych, pomocnych przy życiu na dużych wysokościach. Można je kupić na każdym bazarze, najczęściej wraz z zestawem drobnych grudek miękkiej glinki wapiennej, która w reakcji z sokami liści uwalnia mocniej narkotyczną moc tej rośliny. Peruwiańczycy żują liście, jednocześnie pod językiem trzymając tę glinkę co zmniejsza np. uczucie głodu, bólu, ma działanie pobudzające i poprawiające samopoczucie.
W nocy jest bardzo zimno. Po godzinie, w świetle czołówek docieramy do pierwszej przełęczy. Tam okazuje się, że Kasia czuje się marnie i chociaż Krzysztof – jej mąż namawia ją, aby szła dalej, przewodnik jej to odradza, bo dalej, jak mówi, robi się trudniej. Kasia zawraca asekurowana przez jednego z przewodników. Rzeczywiście zaraz wchodzimy na zlodowaciałe pole śnieżne, gdzie zakładamy raki. Teraz Danusia wymiotuje. Czuje się tym bardzo skrępowana, zupełnie niepotrzebnie. Na stokach wielkiej góry, w mroku, jej drobna postać wydaje się bardzo krucha, a jednak wyziera z niej chęć zawalczenia.
Miłym zaskoczeniem jest fakt, że Leszek – ten twardziel, prawie bezwzględny w swym podejściu „że każdy musi zawalczyć sam!”, który zawsze jest pierwszy i najlepszy bierze ją pod swe skrzydła. Opiekuje się nią, podtrzymuje na duchu i idą dalej ramie w ramię. Jestem pełna podziwu dla Danki. Widać ile ją to kosztuje, ale jej determinacja jest wielka. Na pewno była według mnie główną bohaterką tego wyjścia i zdobycie szczytu było nagrodą, która jej się ze wszech miar należała.
Na wierzchołek docieramy: Leszek, Jacek, Krzysztof, Danka, ja i 2 gidów po 7 godzinach. Pogoda jest jak drut, ale słońce daje nam się coraz bardziej we znaki. W drodze powrotnej raki chowam do plecaka, bo wkurza mnie ich ciągłe wkładanie i zdejmowanie. Idę zaraz za jednym z przewodników i mam wrażenie, ze wlokę się noga za nogą. On też o dziwo błyskawicą nie jest. Co i rusz przysiada na kamieniach, a kiedy do niego dochodzę posuwa się robiąc mi miejsce, ja wywalam język na znak, że mam dosyć, a on czyni gest „przysypiania”. I tak sobie „pogadując” siedzimy, aż do mojego: „let’s go!”.
Przypomina mi się zasłyszane na Inca Trail, że podobno Inkowie potrafili pokonać dystans 800 km w dwa dni. Kiedy Ince – władcy zachciało się frutti di mare na śniadanie, odpowiedni posłańcy biegli zmieniając się niby konie w dyliżansie na Dzikim Zachodzie z wybrzeża Pacyfiku do Cusco. Biegli w linii prostej, mieli swoje ścieżki, nieważne przez jak wysokie góry, byle wprost i szybko! Trudno w to uwierzyć. Z drugiej strony współcześnie w Kanionie Colca odbywają się maratony polegające na zejściu na sam dół, przebiegnięciu odcinka dnem i wyjściu na górę. To co my robiliśmy w dwa dni, najlepsi przebiegają w 3:50 godziny!
Kiedy wreszcie dochodzimy do przełęczy, mój towarzysz wskazuje mi obóz na dole i mówi: go! a sam czeka na resztę. Pakujemy resztki obozu i schodzimy do samochodów. Chachani mamy za sobą! Jesteśmy zadowoleni, ale porządnie zmęczeni i umorusani w białym, oblepiającym wszystko pyle. Z Danusi bije luna szczęścia! Aż miło patrzeć! Dzielna dziewczyna!
Z Arequipy wczesnym rankiem wyruszamy autobusem w drogę szosą tzw. „panamerikanką”, biegnącą wzdłuż wybrzeża Pacyfiku – drogą łączącą kraje obu Ameryk. Ten odcinek poprowadzony jest niesamowicie. Czasami ekspozycja nad wybrzeżem jest taka, ze aż niedobrze robi się od patrzenia. I nie tylko od patrzenia, bo co ostrzejszy zakręt, to na krawędzi stoi kilka krzyży i kapliczek! Zupełne pustkowie, górzysta pustynia, tylko od czasu do czasu pojawia się wylot jakiejś dolinki biegnącej w kierunku wybrzeża i tam można dostrzec trochę zieleni i siedziby ludzkie.
Trudno zrozumieć, jak ludzie sobie tutaj radzą, a jednak! Gdzieniegdzie wzdłuż szosy od strony stoków stoją dość wysokie, gęste siatki. Podobno jest to jakiś eksperymentalny sposób na wyłapywanie i skraplanie wody i wilgoci pochodzącej z oceanu.
Teraz w planach mamy obejrzenie płaskowyżu Nazca, z tajemniczymi liniami, według Ericha von Dänikena zrobionymi przez kosmitów. Podróżując do tej pory przez Peru wiele razy na stokach gór widzieliśmy wykonane współcześnie przez ludzi różne napisy, znaki i rysunki, całkiem wysoko i w zupełnie zdawałoby się odludnych miejscach, których znaczenia trudno się domyślić. Widocznie w mentalności mieszkających tu ludzi, od wieków istnieje potrzeba demonstrowania czegoś tam, komuś tam w ten właśnie sposób?
Po drodze zajeżdżamy jeszcze do Puerto de Inca, nadmorskiego portu Inków, skąd właśnie wędrowało frutti di mare dla Inki w Cusco. Widać w ziemi otwory do podziemnych magazynów, osadę i resztki zbiorowych grobów, w których po dziś dzień walają się kości tych co tu zostali pogrzebani.
Na krótki popas zatrzymujemy się też w oazie Huacachina, która pozwala nam podziwiać fenomen występującego oczka wodnego w morzu piasków.
Nazca jest rozległym płaskowyżem ok. 60 km średnicy, otoczonym szarobrunatnymi, obłymi wzgórzami. Płaskowyż ma ubity piaszczysty jasny spód, a na wierzchu pokryty jest luźnym gruzem ciemnoszarych niewielkich kamieni. Cały poryty jest naturalnymi wąwozikami i rynnami spływowymi wody. Już to tworzy niesamowite wzory i niezwykle wrażenie.
Przy ogromie tego naturalnego wzornictwa linie przedstawiające wzory kolibra, kondora, małpy i inne wydają się być skarlałe i takie jakby mniej istotne. Przyznam, że nieco rozczarowuje mnie ich widok.
Lot awionetką nad płaskowyżem jest karkołomny dla przeciętnego turysty. Ciągłe, głębokie skręty wprowadzają niesamowity niepokój w żołądkach, a skoncentrowanym na robieniu zdjęć, czasami trudno jest się połapać gdzie jest góra, a gdzie dół!
Miasteczko Nazca jest zaniedbane i na tle reszty Peru wygląda jak wyjęte z afrykańskich obrazków. Zaskakujące i niezrozumiałe! Tyle wypompowanych z turystów pieniędzy, taki turystyczny biznes! Tylko nieodparcie nasuwa się pytanie: dla kogo ?
Do Limy jedziemy dalej wybrzeżem, gdzie wszystko jest opanowane przez favele, slumsy, jakkolwiek to się nazwie. Bieda, bieda, bieda, byle jakość, byle przetrwać i jakoś przeżyć.
Docieramy wprost na lotnisko, a dalej to już rutyna podróży z kontynentu na kontynent ! Tym razem jednak jest łatwiej, bo wszyscy śpimy jak zabici, nie zważając na przemijające strefy czasowe, klimatyczne, kryzysy gospodarcze czy polityczne!
Każde z nas będzie potrzebować więcej czasu, żeby „skonsumować i przetrawić” ogrom wrażeń i doświadczeń, które były naszym udziałem w trakcie tej południowoamerykańskiej przygody.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska