Santiago de Compostela (2010 r)

W tej opowieści nie wszystko będzie takie, jak się spodziewacie ! Nie wszystko jest w niej świetliste.

Camino de Santiago – pielgrzymkowy szlak jakubowy znany jest od średniowiecza, a współcześnie  słyszał o nim prawie każdy.

 

 

Jego nici rozprzestrzeniły się w krajach całej Europy,  charakterystyczne znaki stylizowanej żółtej muszli na niebieskim tle, albo żółte strzałki można spotkać czasami w najmniej spodziewany miejscach.

Ten rodzaj oznakowania jest najczęstszy, ale w niektóry prowincjach Hiszpanii można dostrzec także znaki alternatywne typowe dla danego regionu.

Tras wiodących do Santiago de Compostela jest bardzo wiele, choć 8 jest najbardziej znanych i oficjalnie wyznaczonych. Najistotniejsze jednak jest to, że przynajmniej 100 km trzeba przebyć pieszo, na rowerze lub konno, jednym słowem z wykorzystaniem własnych mięśni i sił życiowych.

Skąd pojawił się u mnie pomysł na wyruszenie rowerem na camino (drogę) ?

Z bardzo prozaicznego zdawałoby się powodu – z wygody ! Lubię bowiem, jak w czasie wakacji coś się dzieje i jest interesująco,  i lubię rower. Lubię Hiszpanię, z jej klimatem, ludźmi, ich temperamentem i podejściem do życia. Rowerowo mocno okrzepłam i odbyłam już kilka dalekich tras w tym np. na Litwę, gdzie znalazłam niezastąpionego, cierpliwego i zawsze zgodnego towarzysza podróży w postaci porzuconego, zgubionego przez kogoś białego Miśka.

Lubię jak jest czasami nawet ciężko, aczkolwiek okres fascynacji surwiwalem mam już za sobą i lubię w czasie podróży mieć odrobinę luksusu w postaci możliwości umycia się w cieplej wodzie po całodniowym kręceniu pedałami, nie martwieniu się czy będzie co jeść i czy będę się czuć w miarę bezpiecznie bytowo i osobiście.

Wiele słyszałam od kolegi w pracy o trasach pielgrzymkowych do Santiago, na które wybierał się prawie co roku. Wydawało mi się, że spełniają one moje kryteria, z infrastrukturą turystyczną znakomicie dostosowaną do potrzeb peregrinos (pielgrzymów), więc decyzja wydawała się oczywista !

Zdecydowałam się na trasę północną, gdyż sądziłam, że nad oceanem – Atlantykiem, będzie najprościej i najłatwiej. Zupełnie umknął mi jakoś fakt, że północ Hiszpanii jest mocno górzysta, a wybrzeże jest mocno pofałdowane i urzeźbione klifami opadającymi wprost do morza.

Szlak pielgrzymkowy z założenia chciałam potraktować jako oś, wokół której będę krążyć, a wracać do niej w poszukiwaniu tanich noclegów w schroniskach dla pielgrzymów (albergue), natomiast codzienną trasę będę ustalać z dnia na dzień, wyznaczając ją palcem na mapie.

„North Way” rozpoczyna się w Irun, w Pirenejach, gdzie trudno dotrzeć nawet pieszo, więc jako swój początek wybrałam Santander – duże, portowe miasto, do którego samoloty z Madrytu latają dość często, a do Santiago jest jeszcze ok. 600 km.

W czasie tej wyprawy nie wszystko było tak jak sobie wymyśliłam i wymarzyłam, popełniłam wiele błędów, które uwidocznią się w trakcie dalszej relacji. Były fragmenty, które mocno mnie rozczarowały, ale i takie które dały mi wiele przyjemności i satysfakcji. Wybrałam się tam nie tyle ze względów religijnych, co bardziej turystycznych, ale niewątpliwie chciałam też poobserwować, jak wygląda zjawisko socjologiczne pielgrzymki. Obchody dnia Świętego Jakuba przypadają na dzień 25 lipca, a w 2010 roku ze względu na to, że była to niedziela, miały być one wyjątkowo uroczyste, więc chciałam  wtedy tam być. Możliwe połączenia lotnicze ustawiły czasowo mój wyjazd na 3 tygodnie i musze przyznać, że okazało się to według mnie o tydzień za długo. Dla zachowania właściwej proporcji wyjazdu, korzystniej byłoby, gdybym wyjechała o parę dni później, ale te „nadmiarowe” dni wykorzystałam na dotarcie na „koniec świata”.

Dużym błędem był fakt, iż nie zabrałam ze sobą zwykłego aparatu fotograficznego licząc tylko na telefon komórkowy, z którego zdjęcia okazały się bardzo marne. Robienie zdjęć w czasie jazdy rowerem jest dość uciążliwe i bardzo opóźnia całość wyprawy. Wymaga zatrzymania się, zejścia z roweru, wyciągnięcia aparatu, a później często ruszenia ostro pod górę, dodatkowo z dużym obciążeniem. Nie mniej – wielka szkoda !

Rower zapakowany w standardowe, wymagane przez linie lotnicze tekturowe pudło nadałam na bagaż, podobnie jak sakwy rowerowe odpowiednio pospinane, tak aby łatwo było je przeładowywać i wyruszyłam !

Po bezproblemowej przesiadce w Madrycie, pół godziny przed wyznaczoną godziną lądowania w Santander usłyszeliśmy komunikat, że ze względu na złe warunki atmosferyczne wylądujemy w Bilbao.

Wieczorem, oczekując z grupką pasażerów w hali lotniskowej w Bilbao i zastanawiając się, jak też linie lotnicze planują nas przetransportować do Santander, zauważyłam, że pracownica linii lotniczych zdaje się nerwowo kogoś poszukiwać. Dopiero po pewnym czasie dociera do mnie, że najprawdopodobniej to moje nazwisko co i rusz wywołuje. Kiedy pytam czy to o mnie chodzi, dostrzegam w jej oczach wyraźną ulgę i dowiaduję się, że mój bagaż oczekuje na odebranie, gdzieś na dolnych poziomach hali lotniskowej. Trochę po omacku kluczę po korytarzach, aż w końcu natrafiam na moje samotne sakwy stojące na jakiejś kamiennej ławeczce. Hmmm – zastanawiam się: a co z moim rowerem ? Nie mam jednak na to zbyt wiele czasu. Wracam do reszty lekko już zniecierpliwionych pasażerów, chcących już wsiadać do podstawionego  autobusu. Na lotnisko w Santander dojeżdżamy w środku nocy. Wszyscy wyciągają telefony i przyzywają znajomych lub taksówki i wkrótce pod zamkniętą na głucho halą dworcową, na ciemnym, wilgotnym chodniku zostaję kompletnie sama.

Naprzeciwko, na środku ronda stoi mały samolot w formie pomnika. Niewiele myśląc przechodzę przez jezdnię, wyciągam swoją płachtę biwakową i śpiwór, rozkładam je pod skrzydłem i się w nie wślizguję, i tak kimam do rana.

O brzasku budzą mnie pomrukujące autobusy, objeżdżając rondo i dowożąc podróżnych na pierwsze loty. Ja też się zwijam i zaczynam oczekiwanie w poczekalni na otwarcie okienka bagażowego. Ok. godziny 10 dowiaduję się od pani w okienku, że mój rower jeszcze nie dotarł i muszę czekać. Co godzinę sprawdzam czy stan się nie zmienił ? Trwanie na lotnisku jest śmiertelnie nudne, a pani traci wreszcie cierpliwość i prosi o numer telefonu mówiąc: zawiadomimy panią ! Postanawiam wobec tego pojechać autobusem miejskim do centrum miasta, żeby je pozwiedzać. Okazuje się to bardzo uciążliwe, bo choć sakwy są dobrze przystosowane do transportu rowerem, to jako bagaż ręczny są dramatycznie niewygodne: pasek wżyna mi się w ramię, obijają się o nogi, a poza tym są po prostu ciężkie.

W końcu po paru godzinach tułania się w upale siadam gdzieś na nadmorskiej promenadzie i zastanawiam się, jak odszukam jakieś najbliższe albergue. Wkrótce spokojnie w tłumie wyróżniam ludzi ubranych w typowe stroje podróżne, oznakowanych muszlami –  peregrinos. Podchodzę i pytam czy wiedzą, gdzie znajdę schronisko? Doradzają mi, żebym szła za znakami – wtopionymi w asfalt lub narysowanymi na chodniku symbolami muszli. Okazuje się to proste i tak wchodzę w wąską uliczkę, na której po jej zacienionej stronie, pod murami siedzą ludzie w oczekiwaniu na otwarcie noclegowni. Widząc ich ilość zastanawiam się czy załapię się na nocleg w tym miejscu ? Do albergue bowiem warto przychodzić dość wcześnie, bo później może nie być już miejsca. Parę razy zdarzyło mi się spać pod drzwiami. Można co prawda skorzystać z udogodnień typu: łazienka, kuchenka, ale ilość łóżek bywa ograniczona. Czekając z pozostałymi dostaję telefon, że mój rower dotarł i jest do odebrania. Ufff ! Będę miała przynajmniej spokojną noc.

W tym pierwszym na mej drodze albergue zostaje mi wystawiony „paszport  pielgrzymi”, w którego rubryczkach mogę wpisywać lub stemplować potwierdzenia zakończenia kolejnych etapów.

Niby jest to bez znaczenia, a jednak o ile chce się później uzyskać w Composteli certyfikat pielgrzymkowy, to oczekiwane jest okazanie tego dokumentu. Ja takich wpisów dokonywałam tylko na początku i wybiórczo. U celu jeden z braciszków wypisujących mi certyfikat zakwestionował poprawność tego dokumentu, dopiero jego towarzysz, popatrzył mi głęboko w oczy i bez słowa wystawił certyfikat.

 

Rankiem, już ok. godziny 5 zaczyna się gorączkowa krzątanina. Pątnicy wychodzą wcześnie, aby możliwie długi dystans pokonać przed najbardziej upalnymi godzinami dnia. Aby nie zaburzać tego rytuału też się zbieram i jadę na lotnisko. Skręcam rower, ładuję na niego sakwy i wyruszam w drogę. Najpierw jadę uważnie obserwując znaki tzw. „compostelki”, ale szybko orientuję się, że trasa jest wybitnie „piesza”, więc odbijam w kierunku bardziej jezdnych dróg. Jak później zresztą stwierdzę droga pielgrzymki w 80% według mnie prowadzi poboczami tras szybkiego ruchu, gdzie mkną szybkie samochody. Od czasu do czasu dla urozmaicenia monotonii, znaki żółtych strzałek zbaczają na boki, poprzez górki, laski i pola, aby po paru kilometrach znowu powrócić na szosę. Jest to bowiem, jak sądzę, najprostszy sposób na dostarczane i zapewnienie zaopatrzenia pielgrzymom. Wielu z nich po pewnym czasie zaprzestaje tego zbaczania i idzie po prostu wzdłuż szosy. Otwarcie przyznaję, że ja nigdy takiej pieszej wędrówki nikomu bym nie poleciła.

Skręcam w kierunku wybrzeża. Chcę zobaczyć jak wygląda ocean Atlantycki, spróbować jak bardzo jest słony i zamoczyć w nim nogi. Ostrym zjazdem docieram do małej zatoczki. Na mocno skalistym zejściu do morza rozbijają się silne fale błękitnej wody. Jedna z nich rozbryzgując się moczy mnie dokumentnie, łatwo pozwalając mi zakosztować jej mocno słonego smaku.

Wsiadam na rower i usiłuję z powrotem  podjechać do głównej trasy. Od razu okazuje się, że coś jest bardzo nie w porządku z przerzutkami mojego roweru. Nie działają prawidłowo i właściwie nie mogę w ogóle  użyć niskich biegów. Morduję się wspinając się pod górę, aż wreszcie zmartwiona zaczynam rower prowadzić. W pewnej chwili zatrzymuje się koło mnie jakiś ok. 40 letni facet i pyta czy coś się stało i czy może mi w czymś pomóc ? Tłumaczę mu w czym tkwi problem, a on przygląda się przerzutkom i stwierdza, że prawdopodobnie w trakcie transportu został zgięty hak w ramie, na którym zawieszone są tylne przerzutki. Pytam czy może mi to odgiąć ? Nie bardzo się do tego pali, bo obawia się, że hak może w trakcie tego pęknąć. Proszę jednak, aby spróbował, bo w przeciwnym razie, w ogóle i tak i tak nie będę mogła właściwie dalej jechać. Wyciągam duży, solidny klucz, którego on używa jak dźwigni i z sukcesem dokonuje tej operacji. W trakcie dalszej podróży mój prymitywny ital – bike  sprawował się już zupełnie bez zarzutu, nawet gumy nie złapałam !

 

 

Tego dnia docieram do niezwykle urokliwej miejscowości Santillana del Mar i śpię gdzieś na polach na dziko.

 

 

 

Nie sposób jest dalej dokładnie opisywać kolejnych dni stanowiących etapy podróży, w trakcie której na moim liczniku rowerowym zostało nabitych łącznie 1260 kilometrów. Wszystkie te dni zlewają się bowiem w całościowy obraz utrzymany w ciepłym kolorycie.

Jeździłam głównie po bezdrożach Hiszpanii. Co prawda tych bezdroży, takich w naszym rozumieniu, nie było tam już wiele.

 

 

 

 

 

 

 

Większość z nich, to gruntowe lub wyasfaltowane drogi, które prowadzą jednak w bezludne lub mało zaludnione rejony.

Jak odjedzie się od podstawowych traktów komunikacyjnych, to napotka się piękny, zielony, górzysty kraj Kantabrii, Asturii i Galicji, gdzie ludzie spokojnie sobie żyją, podobnie jak u nas, hodując zwierzęta, uprawiając rolę, wykorzystując do tego często konie – te żywe, nie mechaniczne, gdzie spokojnie płyną sobie czyste rzeki i strumyki, przy których można zabiwakować na dziko i nikt cię stamtąd nie przegoni, gdzie życie toczy się niespiesznie i pogodnie.

 

 

 

 

 

 

Zaryzykuję i powiem, że północne rejony Hiszpanii przypominają nieco nasze Beskidy czy Sudety.

 

 

Jest to górzysty kraj, gdzie wszędzie jest pod górę, bo nawet nad samym brzegiem morza jest ciągle, a może nawet bardziej: góra – dół ! Trudno tam się jeździ na rowerze, bo albo zjeżdżasz na łeb na szyję, albo wspinasz się mozolnie pod górę. Nie ma tam widoków, które byłyby dla ciebie czymś absolutnie niezwykłym i egzotycznym. Jest podobnie jak u nas – rozległe perspektywy działają kojąco na duszę, jednocześnie nie wyrywając okrzyków nadmiernego, pełnego zadziwienia zachwytu, a raczej westchnienie: jak ładnie ! Wybrzeże morskie jest też dość urozmaicone.

 

 

Spotyka się urwiska i zatoczki niczym z chińskich rycin,

 

 

 

 

 

ale tez piaszczyste rozlegle, gorące plaże z białym piaskiem i lazurowym morzem

 

 

 

Jest to kraina, w której każde prawie miasto usytuowane nad morzem dysponuje portem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Napotykane miasteczka i wioski bywają bardzo malownicze, ukwiecone i zadbane,

 

 

 

 

 

 

ale też zdarza się widzieć rozpadające się, porzucone ruiny.

 

 

 

Wyraźnie można odróżnić, w którym rejonie powodzi się dobrze, w którym jest biednie, poraża rozmach budowanych dróg i autostrad, choć czas hojnie płynących dotacji z Unii Europejskiej wyraźnie już minął, bo tablic informacyjnych przy drogach już nie ma lub pozostały mocno zniszczone.

Spotyka się też rozpoczęte, a nie zakończone inwestycje budowlane, albo drogi które uległy zniszczeniu w wyniku jakiegoś kataklizmu i niezbyt gorliwie są naprawiane.

 

 

Fantastyczny jest inżynierski kunszt budowlany Hiszpanów, nabyty i ugruntowany przez lata w prowadzeniu dróg i przerzucaniu mostów i wiaduktów w  górzystych rejonach.

Autostrady z rozmachem prowadzone są kilometrami nad dolinami na wysokich na kilkadziesiąt metrów pilastrach. Pod tymi podniebnymi autostradami życie ludzi i przyrody biegnie właściwie niczym nie zmącone. Wydaje się, że takie rozwiązanie stanowi nawet mniejszą ingerencję w to życie niż robienie drogi dołem. Nie mniej poszukiwałam kiedyś rzeki, która wyraźnie była zaznaczona na mapie w celu zabiwakowania nad nią, a po budowie nowej drogi, gdzieś znikła. Skasowali rzekę? – myślę sobie, a ona została ukryta gdzieś w poboczu, nakryta betonowymi płytami i wypływała na powierzchnię w sporym oddaleniu od drogi.

Po pewnym czasie wszystkie dni zaczęły upodabniać się do siebie według pewnego schematu: wyruszałam ok. godziny 9, jechałam do godziny 14, po czym zatrzymywałam się w jakimś przydrożnym, napotkanym zajeździe, gospodzie, gdzie jadłam obiad, najczęściej tzw. menu del dia (posiłek dnia). Jest to bardzo popularna forma gastronomiczna w Hiszpanii. Większość knajp jest prowadzona w ramach tzw. interesu rodzinnego i przygotowuje się w nich każdego dnia zestaw obiadowy, bardzo pożywny, niekoniecznie wymyślny, za to zwykle dość obfity, składający się z zupy, drugiego dania i deseru, do czego dodawana jest zawsze woda lub do wyboru wino. W bardzo przystępnej cenie, zwykle oscylującej wokół 10 E. Bardzo wielu Hiszpanów, także całymi rodzinami, korzysta z takiej formy na co dzień, pragnąc uniknąć gotowania w ciągu dnia w domu. Główny posiłek natomiast jest celebrowany zwykle późnym wieczorem.

Taki postój, w godzinach 14-16 jest bardzo korzystny, bo daje szansę aby odpocząć i przeczekać najgorętszy okres dnia. W północnej Hiszpanii jest na ogół pogodnie i ciepło, czasami upalnie, ale nie tak morderczo jak na południu. Kiedyś jednak pozostawiłam rower przed restauracją, a po wyjściu ciekłokrystaliczny wyświetlacz mojego licznika upiekł się na czarno, bo akurat padały na niego promienie słoneczne.

Noce i ranki bywają jednak chłodne, mgliste, a dopiero ok. 12 robi się słonecznie, po apogeum upału robi się przyjemnie ciepło i czasami tylko zdarza się burza z obfitym deszczem.

Dzięki temu roślinność ma dostatecznie dużo wody i ciepła, żeby być prawie  tropikalna, ale rośliny z klimatu bardziej umiarkowanego też sobie dobrze radzą. A więc spotyka się: sosny, dęby, akacje, ale też palmy, bananowce i odmiany eukaliptusa, które są gatunkiem  zdecydowanie inwazyjnym.

Wszystko wymieszane i radzące sobie na dziko, bez specjalnej ingerencji człowieka. Trawy i chwasty są nie tylko twarde i suche, a też mięsiste i miękkie, kwiaty i łąki takie jak u nas, ale występują też agawy, bugenwille i storczyki. Taka mieszanina roślinności z różnych klimatów, bogata i bardzo urozmaicona.

Po kilku dniach nieustannego pedałowania, w pewnym momencie poczułam w trakcie dnia takie znużenie i zniechęcenie, że kiedy dostrzegłam przy drodze znak campingu bez zastanowienia zajechałam do niego, rozłożyłam na trawie płachtę biwakową i padłam.

Po trzech, czterech godzinach snu, kiedy się obudziłam stwierdziłam ze odpoczęłam na tyle, że nawet sikać mi się zachciało ! Zrozumiałam, że muszę nieco zwolnić tempo i dać sobie więcej luzu, żeby droga nadal stanowiła dla mnie przyjemność.

W tej monotonii codziennego przemierzania kilometrów bywały dni, które mocniej wryły się w pamięć.

W Asturii, w okolicy Caravii, na południe od której rozciąga się bardzo ciekawy i piękny turystyczny rejon górski Picos de Europa poczułam wyraźnie zew gór.

Wyrwałam w górę, stromym podjazdem do Miradordel Fito będącego punktem widokowym, z którego można podziwiać rozległą perspektywę gór rozciągających się w oddali. Wdrapanie się na rowerze na wysokość ok. 700 m n.p.m., startując od poziomu morza, było sporym wyzwaniem.

Mijali mnie wyćwiczeni w kolarstwie górskim panowie, jednak uparcie pracowałam pedałami, w samej końcówce tylko prowadząc rower na szczyt.

 

 

Kiedy poprosiłam jednego z turystów o zrobienie mi zdjęcia, dostrzegłam w jego oczach znaki zapytania czy aby na pewno  tego chcę ? No cóż ! Po tym podjeździe nie wyglądałam zbyt atrakcyjnie: mokra i zziajana.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Weszłam na wieżę widokową i z rozmarzeniem popatrzyłam w kierunku rysujących się na horyzoncie pięknych gór.

 

Gdy tylko zjechałam poniżej wierzchołka Fito musiałam zatrzymać się, a zrobiłam to wśród zgromadzonych tam krów, aby pozszywać pęknięte w trakcie intensywnego pedałowania paski w moich sandałach. Za to zjazd nad wybrzeże był fantastyczny !

 

 

Bywało tak, że na własne życzenie wybierałam tak drogę, że docierałam pod wiatraki widziane na horyzoncie, łapiące wiatr na wierzchołkach grzbietów górskich !

Najbardziej jednak mordercze okazały się bezpośrednie wybrzeża Atlantyku, bo tam sinusoida wzniesień, do tego najczęściej w palącym słońcu, powalała mnie na łopatki po 5 kilometrach. Uciekałam wtedy do lepszych dróg, które są tak wyprofilowane, że średnia podjazdów niby ta sama, ale ich intensywność mniejsza.  Te hiszpańskie drogi, jak dotąd były dla mnie rowerowo najbardziej wymagające i trudne. Tam zawsze i wszędzie jest pod górę ! Nawet jak zjeżdżasz, to możesz być pewnym, że za chwilę będziesz musiał to wszystko odrabiać pod górę.

Od wybrzeża odbiłam bardziej na południe dopiero w Ribadeo i poprzez Lourenzo i Montenedo wbiłam się w głąb kraju, podążając już zdecydowanie w kierunku coraz bliższego Santiago de Compostela.

 

W trakcie przemierzania kolejnych kilometrów dostrzegałam odmienność i specyfikę hiszpańskich domostw, frapujące elementy małej architektury i  pamiątki z życia z dawnych lat.

 

 

 

 

 

 

 

Niezwykłe były dla mnie też cmentarze, w swym charakterze mocno odbiegające od tych, które znałam ze swych europejskich podróży. Zarówno na tych dużych, jak i przydomowych stosowany jest układ piętrowy usytuowania grobów, w efekcie czego powstają swoiste ściany lub aleje przypominające te miejskie, między domami.

Bardzo charakterystyczna wydawała mi się też konstrukcja wielu hiszpańskich dzwonnic kościelnych. Można by określić je jako dwuwymiarowe, gdyż były po prostu bardzo płaskie.

Nazewnictwo hiszpańskich miast i wiosek, dla kogoś kto nie zna języka bywa często bardzo mylące. Niektóre nazwy potrafią brzmieć bardzo podobnie i wcale nie jest trudno je pomylić.

Pewnego dnia miałam zamiar dotrzeć wieczorem do oznaczonego na mapie albergue w dość małej wiosce. Późnym popołudniem kiedy tam dojechałam zorientowałam się, że pomyliłam nazwy miejscowości i w tym miejscu nic takiego nie ma. Byłam załamana: po pierwsze zawiodła mnie umiejętność nawigacji, po drugie byłam porządnie zmęczona i marzyłam już o kąpieli i odpoczynku, a poza tym nigdzie tam nie było wody. Byłam co prawda na bardzo ładnym widokowo płaskowyżu, o fantastycznie ukształtowanym, płytowym podłożu, ale to akurat wtedy nie było tym o czym marzyłam najbardziej. Studiując mapę zobaczyłam, że aby dotrzeć do porządnego miejsca noclegowego muszę przedrzeć się jeszcze przez jeden grzbiet wzniesień. Byłam kompletnie zrezygnowana. Nie mniej uznałam, że jak nie dam rady to najwyżej będę prowadzić rower i ostatecznie przenocuję tam, gdzie wypadnie.

 

 

 

 

 

 

 

Całe szczęście okazało się, że podjazd nie był taki straszny i po przesileniu szybko zjechałam do wspaniałego klasztoru cystersów w Sobrado de Monxes.

Dotarłam tam bardzo późno, po bardzo długim, blisko stukilometrowym dystansie, więc od razu zasnęłam.

Dopiero następnego dnia, kiedy sala opustoszała, zobaczyłam w jak pięknym miejscu miałam okazję nocować. Stary klasztor o pięknej architekturze, którego pomieszczenia zostały przystosowane do przyjmowania pielgrzymów. Sala, w której spałam była chyba kiedyś refektarzem, fantastycznie  sklepionym, o surowych ścianach, a całość tchnęła sakralną atmosferą, której dopełniał fakt, że obsługę stanowili braciszkowie ubrani w autentyczne habity.

Było to o tyle niezwykłe, że podróżując szlakiem jakubowym odnosiłam wrażenie, że wszystko to co kojarzyło mi się ze słowem pielgrzymka, a więc : atmosfera, droga, ludzie, sposób realizacji i spełnienie, w konfrontacji z tym co tam obserwowałam, jawiło mi się, jak silny, ale prawie zupełnie pusty mit. Jak pomalowana zewnętrznie w pokutnicze szaty wydmuszka. W absolutnej większości wydaje mi się, że ludzie pielgrzymują tam tak chętnie, bo jest to znana impreza, uczestnictwem w której łatwo można się pochwalić i niewątpliwie stanowi rodzaj wyzwania w stylu: jak inni mogą, to ja też dam radę !  Wzorzec natomiast jest sprawdzony i powszechnie uznany. W zasadzie nie ma w tym nic nagannego, tyle że dorabianie do tego jakiejś głębszej ideologii jest według mnie trochę nie w porządku.

 

 

 

 

 

 

 

Na trasie mija się wiele mniejszych i większych kościołów, katedr i kapliczek, choć nie tak wiele jak się spodziewałam. Wszystkie jednak wydają się być puste, zaniedbane, porzucone, niepotrzebne, takie które czasy swej świetności mają już za sobą. W Polsce jeszcze, w najmniejszej wiosce kościół wygląda na bardziej potrzebny i doglądany niż tutaj katedra, którą często porasta zielsko i która będąc na trasie pielgrzymów większość czasu stoi zamknięta na głucho, mimo ze przechodzą obok niej setki pielgrzymów. Nie ma księdza czy kościelnego, który by do nich wyszedł, popatrzył, zagadał. Podziwiane są jako dzieła architektury swoich czasów, oglądane w przelocie, pomiędzy opowiadaniami o trudach pieszej wędrówki, albo pytaniami o to gdzie jest najbliższy sklep, albo schronisko. Często nawet do nich się nie zbacza, bo przede wszystkim liczy się droga –  Camino !!!

Być może zbyt surowo to oceniłam, ale odniosłam wrażenie, że pielgrzymi, którzy docierają do celu często kończą na położeniu się na rozgrzanym placu przed katedrą, odpoczęciu, przespaniu się, niektórzy tylko na uczestnictwie w mszy świętej w katedrze, a potem niektórzy na upiciu się i kontemplowaniu jacy są dzielni, niektórzy na rzuceniu się w wir zakupów pamiątek.

 

Obawiałam się, że w tak uroczystym dniu, jak niedziela 25 lipca z trudem znajdę sobie miejsce w tłumie pątników zgromadzonych na placu przed katedrą. Poszłam tam zatem już o godzinie 15, żeby zaklepać sobie miejsce na mszę dla pielgrzymów o godz. 18, a tam było nawet mniej ludzi niż w dzień powszedni  i niewiele się działo – nic co wskazywałoby na jakieś uroczyste obchody. Jak zrezygnowałam już z czekania i ruszyłam w miasto, to nie mogłam się przecisnąć wśród ludzi zgromadzonych wokół wesołego miasteczka, w knajpach wokół niego, do pokazów gimnastyków i do jarmarku.

 

Na placu wdałam się w rozmowę z mocno podchmielonym Niemcem, który wziął mnie za Szwedkę i opowiadał jakie miał kiedyś wspaniałe wakacje nad jakimś jeziorem w Szwecji. Zapytałam go: to były twoje najpiękniejsze wakacje ? Nie – odpowiedział – Ta droga ! Miałem 40 kilogramowy plecak i umordowałem się jak nigdy. Po co pytam ? Żeby móc to sobie „zapisać w kartę życia” – odpowiedział. Pomyślałam:  celem stała się DROGA i już nieważne dokąd i po co prowadzi ! Dla mnie też celem była droga, pojeżdżenie po bezdrożach  Hiszpanii, ale też nie ubierałam się w płaszcz pielgrzymi i nie dorabiałam do tego wyższej ideologii.

Zbliżając się do Composteli dołączyłam do głównego nurtu pielgrzymów. Trasa wiodła przez wzgórza otaczające miasto, okrążając je po łuku. Przyznam, że zirytowało mnie to. Tak, jakby na siłę, w ostatnim akordzie chodziło o to, żeby dodatkowo umęczyć docierających do celu pielgrzymów. Zjechałam na dół w dolinę i spokojnie dojechałam do centrum, na plac przed katedrę. Było tam niewielu ludzi, w grupkach siedzieli na rozgrzanych płytach, podjadali, niektórzy po prostu spali. Zostało sporo czasu do mszy, więc postanowiłam zadbać o nocleg. Jadąc doliną zauważyłam drogowskaz do Monte do Gozo, do dużego centrum noclegowego dla pielgrzymów. Wracam, wspinam się na wzgórze i melduję się na noc. Albergue zajmuje spory obszar, na którym zbudowane są niskie, długie budynki przypominające baraki, w których znajdują się pokoje z piętrowymi pryczami. Podłogi wyłożone są gładkim linoleum, bez załamań, łatwym do zmywania i utrzymania czystości. Jako pościel wydawane są jednorazowe, typu szpitalnego powłoczki z cienkiej fizeliny. Wszystko przystosowane jest do dużej przepustowości i łatwego zachowania higieny. Wszystko jest mocno „grupowe”, kompletnie brak jest możliwości zachowania prywatności. Niedobrze i nieprzyjemnie mi się to kojarzy i postanawiam, że jak tylko się da, to stąd uciekam. Na razie zostawiam rower i na piechotę idę do katedry na mszę.

 

 

 

 

 

 

Nie ma na niej tłumów. Oprawa muzyczna jest wzruszająca – chór dziewczęcych, czystych głosów śpiewa psalmy po łacinie, a akt podniesienia celebrowany jest dodatkowo okadzaniem z rozbujanego niczym wahadło ogromnego kadzidła zawieszonego na kołowrocie przemyślnej konstrukcji. Jest to  ceremonia stosowana w Santiago de Compostela od wieków i w monumentalnej architekturze katedry wygląda naprawdę niezwykle.

 

Wnętrze katedry robi na mnie znacznie mocniejsze wrażenie niż oglądana z zewnątrz.

 

 

 

 

 

 

 

Zasypiając na pryczy w albergue przypominam sobie, że parę kilometrów przed miastem mijałam całkiem sympatyczny, prosty camping, porośnięty trawą, z wieloma drzewami. Rano wracam drogą, którą tu przybyłam i odszukuję to miejsce. To jest to ! Rozlokowuję się ze swoją płachtą biwakową i odzyskuję oddech. Do 25 lipca pozostało mi parę dni. Nie chcę ich po prostu wytracić. Postanawiam pojechać dalej do Fisterry – przylądka, który w średniowieczu uważany był za koniec świata, gdzie kończy się ląd, a dalej jest już tylko morze.

Ten odcinek drogi stanowi przedłużenie pielgrzymki jakubowej, gdzie zgodnie z tradycją peregrinos palili swoje pielgrzymie szaty, jako symbol pozbycia się dawnych grzechów.

 

 

 

 

 

 

 

Krajobraz, w którym przyszło mi jechać był odmienny od tego z czym do tej pory się spotykałam. Asfaltowa droga wije się zakolami wśród jasnych, porośniętych niską trawą skał, z lasami piniowymi i wyczuwalnym tchnieniem oceanu, z widokiem na bezkresną, wygiętą, rozmytą linią horyzontu, gdzie morze spotyka się z niebem.

Zupełnie bajkowa atmosfera, na tyle, że jak wyjeżdżając zza jakiegoś zakrętu widzę na wzgórzu wśród sosen stojącego białego ogiera, to natychmiast przychodzi mi do głowy myśl: na końcu świata spotkałam białego jednorożca !

 

 

Dostosowując się do tego klimatu, w załomie skałek palę swoją bandanę i ruszam w dalszą podróż.

 

 

 

 

Poprzez Muxię , tym razem w bezpośredniej bliskości wybrzeża docieram do Coruny.

Bardzo ładne, ciekawe miasto z pomysłem, jak sprzedać swoją historię i jak pogodzić to co starożytne z wymogami nowoczesnego, dużego portu.

 

 

 

 

 

 

Zwiedzam miasto, w tym wieżę Herkulesa zbudowaną jeszcze przez Rzymian, w której znajduje się teraz  nadal czynna, najstarsza na świecie latarnia morska.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pod wieczór wyjeżdżam z miasta, żeby znaleźć jakieś miejsce biwakowe. W tym rejonie jest to trudniejsze, bo to mocno zurbanizowany obszar.

 

 

 

W niedzielę 25 lipca, idę na mszę „jakubową”, która jest taka sama w swym porządku, jak poprzednie.

Na lotnisko, na lot z Santiago do Warszawy wyruszam z campingu w środku nocy. Miałam zamiar po zakończeniu całej wyprawy pozostawić swój rower, ale jak wyobraziłam sobie swojego wiernego, spracowanego rumaka porzuconego gdzieś samotnie pod płotem, to zrobiło mi się go strasznie żal. Chociaż jego transport kosztował pewnie więcej niż był wart, to jednak wrócił ze mną i w strugach deszczu i ubłoceni wróciliśmy razem z lotniska na Okęciu do domu !

Wyprawa była trudna, trochę przydługa, bo samotność czasami skrzeczała, ale doświadczenia w niej zdobyte na pewno przydały się do planowania następnych.

Jak było się już na „końcu świata” , to przecież „koniec” jest też zwykle „początkiem”, a więc „początkiem całego świata”, w który można wyruszyć !

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *